To był naprawdę dobry rok. Pierwsze sygnały, że to będzie udane fimowe 12 miesięcy wysyłały nam już bardzo mocne premiery na początku roku, bo nie ukrywam – blisko połowa filmów w stawce miały swoją premierę w I kwartale 2024 roku. Całe szczęście kolejne miesiące również z dość dużą systematycznością dostarczyły nam z mniejszą bądź większą intensywnością powody do filmowych uniesień i zachwytów. Co najważniejsze, praktycznie wszystkie z nich to nie sequele czy remake’i (choć i takie się przytrafiły), a całkowicie nowe i oryginale tytuły, a to nie ukrywam cieszy mnie najbardziej. Dobra, bez zbędnego przedłużania i lania wody, bo wszyscy wiemy po co tu jesteśmy. Zapraszam do lektury moim subiektywnym zdaniem najlepszych filmów 2024 roku…
Ranking obejmuje 10 filmów mających swoją polską premierę w 2024 roku.
WYRÓŻNIENIA:
Bękart, reż. Joel Crawford
Dziki robot, reż. Joel Crawford
STRANGE DARLING, reż. J.T. Mollner
W głowie się nie mieści 2, reż. Joel Crawford
KoD ZŁA, reż. oosgod perkins
KoS, reż. Paweł Maślona
10. Prawdziwy Ból, reż. Jessie Eisenberg
Film, który po seansie oceniłem dość pozytywnie, ale który z każdym kolejnym upływającym dniem dojrzewał we mnie, nie wychodził z głowy i zyskiwał na końcowej ocenie. Prawdziwy ból to podróż śladami przeszłości i poszukiwanie siebie w teraźniejszości. Kameralne i skromne kino drogi z amerykańskiego offu, w którym Eisenbergowi udaje się trafić w moją wrażliwość opowiadając o traumie pokoleniowej, związanej z Holocaustem, oraz tej osobistej, którą bohaterowie noszą ze sobą niczym bagaż podręczny. Jest tu mnóstwo życia, szczerości, absurdu i naturalnego humoru. Są świetne dialogi, a Polska stanowi piękne, acz nienachalne tło dla historii. Całkowicie „poczułem” postać Benji’ego, jak i introwertycznego, wycofanego Davida. Emocjonalnie Prawdziwy ból trafia zarówno gdy w wymownym milczeniu podążamy za bohaterami w Majdanku, jak i wówczas gdy rozliczają się z zalegających afektów paląc jointa na hotelowym dachu. Po pierwszym seansie na koniec czułem pewien niedosyt, jakby ktoś nagle siłą wyrwał mnie z tej terapeutycznej podróży. Wtedy uznałem to za wadę. Dziś wiem, że właśnie to sprowokowało mnie do przemyśleń i sprawiło, że tPrawdziwy ból został ze mną dłużej.
9. PRZESILENIE ZIMOWE, reż. Alexander Payne
Reżyserując Przesilenie zimowe Alexander Payne („Nebraska”, „Spadkobiercy”) dokonał wręcz nieosiągalnej sztuki, tj. stworzył film, który już w trakcie premiery śmiało można było uznać za pokoleniowy klasyk i kino do którego będziemy wracać przy okazji każdych kolejnych Świąt. Fabuła opowiada o trójce bohaterów, z których każde może uważać, że w życiu wyciągnęli z talii raczej te najsłabsze karty. Paul, to nielubiany i zmęczony życiem nauczyciel historii starożytnej. Angus to przykład zdolnego acz krnąbrnego ucznia, który czuje się odrzucony zarówno przez rówieśników, jak i przez układającą sobie życie z nowym mężem matkę. Mary z kolei to szkolna kucharka, której jedyny syn niedawno zginął na froncie w Wietnamie. Tak, w Wietnamie, bo akcja filmu rozgrywa w 1970 roku i to widać i czuć, a sam reżyser zrobił wszystko aby nadać Przesileniu zimowemu klimat i vibe kina tamtej epoki. Trzeb przyznać, że wychodzi mu to perfekcyjnie. Wspomniana trójka kompletnie odmiennych charakterów z różnych przyczyn utknęła razem w szkole z internatem na rozpoczynające się właśnie dwutygodniowe ferie świąteczne. I wierzcie mi, to będą bardzo intensywne dwa tygodnie…
Siłą filmu Alexandra Payne jest jego ciepło, naturalizm, niezwykła szczerość i prostota, które idealnie korelują ze sobą oraz niesamowicie charyzmatyczne, umiejętnie i głęboko psychologicznie zarysowane postacie, których rozwój i interakcje są fundamentem całego, dość prościutkiego scenariusza. Jest tu ciepło świątecznego kina, jest dramat, jest komedia i jest nawet ckliwie kiedy nasze sfatygowane ekranowymi wydarzeniami serducho tego potrzebuje. Każdy wątek wybrzmiewa, historia każdego z bohaterów dostaje swoją puentę, a całość dopełniają genialne role aktorskiego trio Giamatti, Sessa i Randolph, z których dwójka otrzymała nominację do Oscara.
8. BiEDne Istoty, reż. Yórgos Lánthimos
Niezwykle intensywna, dziwaczna, oszałamiająca wizualnie i estetycznie, ale i pouczająca podróż expressem przez życie ku wolności wraz z Bellą. Lanthimos zaproponował kino absolutne i bezkompromisowe, które albo nas całkowicie pochłonie, albo od którego odbijemy się po kilku pierwszych scenach. Scenariuszowo jest tu kilka zgrzytów, szczególnie z odpowiednim tempem narracji w końcowym akcie. Poza tym toczę sam ze sobą wewnętrzną walkę o moralną ocenę postaci Dr. Godwina, która przechodzi ciekawą drogę i rozwój w przekroju całej fabuły. Bohater Willema Dafoe jest niejednoznaczny, malowany w kontrastujących odcieniach szarości, co bynajmniej nie traktuje jako wady, a bardzo dużą zaletę Biednych istot. Aktorsko to klasa światowa, na drugim planie na oddzielne wyróżnienie zdecydowanie zasłużył Mark Ruffalo, ale koniec końców i tak to jest one girl show i film stworzony w całości dla Emmy Stone, która pożera wszystko i wszystkich wokół. Jest hipnotyzująca, magnetyczna i niezwykle intrygująca jako Bella. Najlepsza rola w karierze.
7. Civil War, reż. Alex Garland
This is America. Alex Garland sięgając po fikcje rysuje jednocześnie niezwykle realistyczny i trafny portret dzisiejszej Ameryki, ale i całego mocno spolaryzowanego świata. Civil War to do bólu intensywne kino, które bardziej niż brutalnością poraża nihilistyczną wizją wojny odartej z romantyzmu i patetycznych uniesień. Na amerykańskich ulicach swoje krwawe żniwo zbiera zachęcony społecznym zobojętnieniem oraz brakiem poczucia odpowiedzialności nihilizm, a spolaryzowane społeczeństwo nie dzieli się już na dwie czy trzy walczące frakcje. W chaosie i brutalności wojny każdy zaczyna walczyć z różnych powodów, w swojej własnej sprawie. Najgorsi są jednak ci, którzy niczym wybudzeni z letargu w panującej anarchii i wojennej zawierusze odnajdują upust dla swoich do tej poro głęboko skrywanych uprzedzeń czy skłonności. Wojna, którą widzimy przez obiektyw głównej bohaterki Lee – fotoreporterki wojennej granej przez Kirsten Dunst oraz jej młodszej protegowanej, w którą wciela się Cailee Spaeny, ma zobojętniałą i socjopatyczną twarz Jessiego Plemonsa.
Garland wysyła nam ostrzeżenie, ale jego film nie jest tylko aktualny w kontekście post-trumpowej wojny amerykańsko-amerykańskiej, ale przede wszystkim pokazuje, że każdy kolejny mur, który między sobą stawiamy, każdy kolejny podsycany przez skrajne ideologiczne grupy konflikt, który dzieli społeczeństwo na „my” i „wy”, zbliża nas wszystkich w ostateczności do nieuniknionego samozniszczenia. To też kino, w którym podczas seansu z tyłu głowy wybrzmiewa pewien znany utwór Childish Gambino.
6. Challengers, reż. Luca Guadagnino
Kino totalne. Kino, które stoi emocjami, relacjami i dynamiką między bohaterami. Kino, które niczym mecz tenisowy oglądamy obracając głową i obserwując raz jedną, raz drugą stronę kortu, czując narastające napięcie i zastanawiając się gdzie w końcu ta odbijana w trójkącie piłka wyląduje. Challengers jest równie dynamiczny jak jego gwiazdy. Szybkie forhendowe i bekhendowe cięcia montażysty Marco Costy nadają filmowi spójny, kinetyczny rytm, który utrzymuje opowieść w niemal stałym pędzie, a żadna z klatek nie wydaje się być zbędną kompozycją. Wszystko napędzane jest tęsknotą i niezrealizowanym pożądaniem, cierpliwą kamerą skupioną na ciałach i kapiącym z nich pocie oraz pulsującą partyturą techno w wykonaniu Trenta Reznora i Atticusa Rossa, która w szczególności zamienia ciche, intymne sceny w kipiące od emocji teledyskowe sekwencje. Co jednak mnie osobiście najbardziej uwiodło w nowym filmie Guadagnino, to wyrazistość i niejednoznaczność trójki bohaterów, z których każdy w tej trójstronnej relacji koniec końców okazał się zarówno ofiarą, jak i antagonistą. Każdy potrzebował siebie nawzajem, potrzebował czegoś co mogła mu dać tylko druga strona i każdy był w tym w pewien sposób cyniczny.
Jeden z najlepszych filmów eksplorujących wątek trójkąta miłosnego jaki kiedykolwiek widziałem.
5. GDY RODZI SIĘ ZŁO, reż. Demián Rugna
No kawał smacznego mięska! Oglądając czułem mocny vibe „It Follows” i trochę „Lamentu”. Świetny klimat, muzyka i efekty praktyczne. Bohaterowie trochę aż za głupi, ale wiele wybaczam kiedy cała reszta działa tak dobrze. Prawdopodobnie kilka scen wryje mi się w głowie na dobre. Na próżno szukać tu subtelności, bo to kino które bazuje na świetnie podbudowanych sekwencjach z wysokim poziomem shock value, kino które przełamuje tabu i nie bierze jeńców jeśli chodzi o poziom zarówno dosłownej, jak i sugestywnej brutalności. W mojej ocenie najlepszy horror tego roku – duszny, intensywny, przeszywający i pozostający w głowie na długo po seansie. Czujcie się jednak ostrzeżeni – to zdecydowanie nie kino dla każdego. W moje gusta trafiło jednak w samiuśki środek tarczy.
4. Anora, reż. Sean baker
Sean Baker kolejny raz upiekł kino elektryzujące i pulsujące żywą energią, którą zdaje się dożylnie wtłaczać w krwioobieg widza podczas seansu. Nowe, nie znałem. Bez wątpienia Anora będzie jednocześnie jednym z najzabawniejszych, jak i najsmutniejszych filmów, które oglądałem w tym roku. Film zaczyna się jak opowieść o Kopciuszku, który tak bardzo pragnął wyrwać się z szarej codzienności, że ignorując wszystkie red flagi, ślepo uwierzyło w swojego księcia z bajki. Baker kolejny bierze pod lupę mit amerykańskiego snu w słodko-gorzkiej historii, która łączy współczesną baśń z szarością życia. Są tu moment, w których ciężko powstrzymać Ci się od śmiechu oraz te, które tak jak główną bohaterkę, przytłaczają Cię do ziemi zderzając z brutalną rzeczywistością. Jest tu mnóstwo życia, energii oraz czystych, wręcz pierwotnych emocji, a całość przypomina połączenie „Pretty Woman” z „Uncut Gems” utrzymując świetne tempo narracji. To też opowieść o bohaterce pełnej wad, pęknięć i sprzeczności. Bohaterce dysfunkcyjnej, zarówno jeśli chodzi o umiejętność budowania szczerych relacji, jak i emocjonalnego odkrywania się przed drugim człowiekiem, tego wychodzącego znacznie głębiej poza transakcyjne podejście do własnej seksualności. Jednocześnie mimo tego naprawdę ciężko nie empatyzować z Anorą i tak po ludzku nie życzyć jej, aby ten sen o Kopciuszku nie okazał się tylko snem…
To głównie zasługa absolutnie zjawiskowej Mikey Madison. To z pewnością jedno z aktorskich odkryć roku, a nominacja do Oscara w tym przypadku wydaje się wręcz formalnością. Jednak nie należy też zapominać o całym drugim planie, który stanowi doskonałe uzupełnienie i wsparcie dla błyszczącej na ekranie Madison.
3. Strefa interesów, reż. Jonathan Glazer
Kino, które śmierdzi odorem zła. Kino porażające, kino które stoi jak kość w gardle i wywołuje niemy krzyk bezsilności od pierwszej do ostatniej minuty. Opowiadając o wręcz sielankowym życiu rodziny Rudolfa Höss, zarządzającym największym obozem zagłady w Auschwitz Birkenau, Jonathan Glazer ani na moment nie zabiera nas na drugą stronę muru. Nie potrzebuje pokazywać nam brutalności i okrucieństwa Holocaustu, nie wykorzystuje brutalności i efektu szoku do wyrycia w naszych głowach pewnych obrazów. One tworzą się same. Naszej wyobraźni wystarczy tylko słyszana w tyle kakofonia śmierci. My mamy patrzeć na wszystko oczami Hössów, mamy podświadomie czuć, słyszeć i widzieć to co oni, co tylko potęguje Strefę interesów jako prawdziwe studium sumienia, jako swego rodzaju humanizację dehumanizacji oraz wiwisekcję zbiorowego odczłowieczenia. Gdy my wewnątrz siebie krzyczymy z bezsilności, Hedwiga Höss rozpacza nad przeniesieniem męża oraz groźbą utraty domu i rodzinnego życia, o którym oboje tak długo marzyli. Ten kontrast naszej świadomości historycznej zestawiony z melodramatycznymi wręcz wątkami rodzinnymi tworzy nam tę egzystencjalną grozę sytuacji. Wierzcie mi, w pewnych momentach seansu aż brakuje słów…
W warstwie formalnej rzecz perfekcyjna, budująca grozę tym co niedopowiedziane. Jednocześnie to kino, które do pełnego zrozumienia wymaga od widza posiadania odpowiedniego historycznego zaplecza i kontekstu.
2. Substancja, reż. Coralie Fargeat
Coralie Fargeat zaserwowała nam filmowe doświadczenie, które pulsuje w żyłach, w mózgu i całym układzie nerwowym. Opowieść o przemijającej młodości sławie bohaterki Demi Moore, która decyduje się na radykalny krok przyjmując tytułową substancje i tym samym powołując do życia swoje młodsze alter ego, to doskonała satyra na współczesną pogonią za wyidealizowanym instagramowym pięknem, krytyka współczesnych social mediów jako katalizatora największych kompleksów i sztucznie kreowanych ideałów. Coralie Fargeat nie bawi się w żadne półśrodki i to jest piękne. Bawi się natomiast gatunkami, formą, montażem i dźwiękiem tak aby wywołać określoną reakcje i emocje, a im bliżej jesteśmy finału, tym reżyserka coraz bardziej zdaje się puszczać stopę z hamulca dając upust swoim artystycznym wizją. Aż do trwającego 30 minut finału, który jest festiwalem absolutnie grotekskowego body horroru z katalogu Tromy, w którym „Mucha” Cronenberga idzie ramie w ramie z „The Thing” Carpentera spotykając po drodze „Lśnienie” Kubricka.
Substancja to też jeden z najlepszych występów Demi Moore w karierze, do tego mam wrażenie w bardzo osobistej, autorefleksyjnej w kontekście jej własnej drogi i kariery w Hollywood roli. Aktorka doskonale odegrała zarówno uzależnienie od uczucia młodości, które dawała jej Sue, ale i powolne zatracenie samej siebie, poczucie bycia nieważną, bycia tą drugą i mniej istotną, poczucia stawania się przystawką podczas gdy to Sue zaczyna żyć tym właściwym i prawdziwym życiem. Równie świetny występ daje wschodząca gwiazda Hollywood Margaret Quelley, która jest absolutnie hipnotyzująca w swojej roli.
Kocham takie kino. Kocham Substancję.
1. DIUNA: CZĘŚĆ DRUGA, reż. Denis Villeneuve
KINO. W zasadzie to jedno słowo zawiera wszystko co mógłbym powiedzieć o drugim filmie z serii rozgrywającej się w adaptowanym przez genialnego Denisa Villeneuve uniwersum Franka Herberta. Część druga Diuny ma wszystko czego zabrakło w wprowadzającej do historii i nieco uciętej części pierwszej. Wątki poszczególnych postaci, relacja między Paulem Atrydą i Chani, wewnętrzny konflikt bohatera między własnymi pragnieniami a powinnością… W końcu typowe dla prozy Herberta motywy mesjanistyczne oraz spojrzenie na fundamentalistyczny fanatyzm religijny. Sam Paul Atryda, jego nierówna walka z przeznaczeniem, naznaczenie prze los oraz rozdarcie przez wewnętrzne i zewnętrzne wpływy, uczyniły z niego dużo ciekawszą i tragiczną postać, mimo iż ani przez chwile reżyser nie stara się zmylić widza czy poddawać w wątpliwość, w którym kierunku zmierza jego historia. W kwestii audiowizualnej Diuna: Część druga to zaś – nie boje się tego słowa – bezsprzeczne arcydzieło. Film Villeneueve’a jest dziełem całkowitego zanurzenia zmysłów i wyobraźni twórców. To kino olbrzymiej skali, które łącząc rozmachem i epickość z historią pełną symboliki, u której podstaw jednak leży miłość, śmiało może stanowić wizytówkę współczesnego kina oraz jednoczesne nawiązanie do Złotej Ery Hollywood lat. 50.
Denis Villneueve może i nie lubi dialogów, ale zdecydowanie kocha i doskonale rozumie kino. Kino natomiast kocha Denisa Villeneue’a i niech ten romans trwa jak najdłużej dla dobra nas wszystkim.
SEASON FINALE, CZYLI RANKING NAJLEPSZYCH SERIALI 2023 ROKU WKRÓTCE