Diuna część druga recenzja filmu

Diuna: Część druga (2024): Oszukać przeznaczenie

Kiedy dwa lata temu do kin trafiła pierwsza część Diuny w reżyserii Denisa Villenueve’a przy ogólnym zachwycie i docenieniu niezwykłego kunsztu z jakim Kanadyjczyk podszedł do adaptacji powieści Franka Herberta, równocześnie towarzyszyło mi uczucie niedosytu, a nawet lekkiej frustracji wrażeniem ucięcia historii w środku i to w miejscu, w którym fabuła i postacie zdawały się dopiero zaczynać rozwijać skrzydła. Rozbicie pierwszego tomu na dwie części, wcale nie mając pewności czy druga z nich powstanie, było ze strony reżysera ruchem odważnym, żeby nie powiedzieć brawurowym. Pozycjonowało to bowiem niejako pierwszy film w roli rozbudzającej apetyt przystawki, do której nigdy może nie dołączyć danie główne.  Jednak kto nie ryzykuje ten nie pije szampana i tak też jest w tym przypadku, ponieważ mając już zbudowane solidne fundamenty i stabilną konstrukcję, w drugim filmie Villenueve mógł pokazać nam jak duży potencjał drzemie w tej historii, ale również jak ogromny potencjał drzemie w kinie jako medium w ogóle. Tak, Diuna: Część druga to kino olbrzymiej skali, kino, które w dobie coraz wyraźniejszego zmęczenia zjadającym własnym ogon kinem superbohaterskim może stać się kamieniem milowym i drogowskazem dla wysokobudżetowego kina rozrywkowego na kolejną dekadę. A przynajmniej bardzo na to liczę…

Fabułę części drugiej rozpoczynamy defacto w tym samym miejscu, w którym została brutalnie ucięty w finale części pierwszej. Ledwo umykający masakrze zorganizowanej przez Harkonnenów, Paula Atryda (Timothée Chalamet) i jego matka Jessicę (Rebecca Ferguson) dołączają do Fremenów, tubylczej ludności żyjącej w jedności z piaszczystą planetą Arrakis. Próbując zasymilować się z ludźmi pustyni Paul coraz bardziej udowadnia swoją przydatność podczas partyzanckich ataków na kolonizujących pola przypraw Arrakis Harkonnenów, zyskując tym w oczach mającej do niego wyraźną słabość Chani (Zendaya) oraz przywódcy tzw. siczy Stilgara (Javier Bardem), który z kolei widzi w Paulu wypełnienie fremeńskiej przepowiedni o Mesjaszu wysłanym na Arrakis aby wybawić Fremenów z niewoli.

Paul doskonale wie, że wspomniana przepowiednia to kłamstwo i propaganda rozsiewana i powtarzana kolejnym pokoleniom Fremenów przez tajemniczy zakon jego matki, Bene Gesserit, w celu łatwiejszej manipulacji i odgórnej kontroli nad tubylczą ludnością poprzez religię. Coraz większe sukcesy na partyzanckim froncie oraz rzekomo pojawiające się znaki, które zaczyna dostrzegać Stilgar sprawiają jednak, że coraz więcej Fremenów zaczyna traktować Paula jak faktycznego Mesjasza. Ten z kolei wciąż nawiedzany jest przez jeden sen, który niepokojąco sugeruje, że w istocie być może w każdej legendzie, nawet tej zmyślonej, jest ziarno prawdy, lecz spełnienie tego proroctwa bynajmniej nie skończy się niczym dobrym. I tak rozpocznie się syzyfowa walka młodego Atrydy z nieuchronnością przeznaczenia, który niczym bohater z antycznego dramatu stanie przed ciężkim wyborem między miłością a powinnością.

Motywy mesjanistyczne oraz spojrzenie na fundamentalistyczny fanatyzm religijny, to główne wątki na których zarówno autor powieści, jak i Denis Villenueve skupiają się najbardziej. Nierówna walka z przeznaczeniem, naznaczenie prze los oraz rozdarcie narażonego na wewnętrzne i zewnętrzne wpływy Paula czynią z niego postać tragiczną, mimo, iż ani przez chwile reżyser nie stara się zmylić widza czy poddawać w wątpliwość, w którym kierunku zmierza jego historia. Wątpliwą kwestią jest jedynie cena, którą przyjdzie zapłacić młodemu Księciu. Trudność jego położenia jest tym większa, że niczym Król Edyp z mitologii Paul Atryda znając konsekwencje świadomie próbuje uciec przed przeznaczeniem oraz napisać własną historie stąpając twardo po ziemi, w czym wyraźnie wtóruje mu wierząca w siłę swojego ludu a krytycznie patrząca na wszelkie idee o wybrańcu czy Mesjaszu Chani.

Z drugiej strony mamy jednak Lady Jessice, matkę Paula, która popycha go w ramiona przeznaczenia, chcąc aby wypełnił proroctwo i wziął na barki rolę wybawiciela oraz fundamentalistyczny odłam Fremenów, któremu przewodzi wspomniany wcześniej Stilgar. Tutaj Denis Villenueve znajduje miejsce na drobne mrugnięcie okiem i wręcz monthy pythonowską satyrę na fanatyków religijny i fanatyzm religijny w ogóle. Jednocześnie w ten sam sposób jeszcze wyraźniej akcentuje kryjące się w szaleństwie ślepej wiary i oddaniu jednostce groźbę oraz pokusę dla naszego głównego bohatera.

Diuna: Część druga, podobnie jak jej poprzedniczka, jest dziełem całkowitego zanurzenia zmysłów i wyobraźni twórców. To kino olbrzymiej skali, które łącząc rozmachem i epickość z historią pełną symboliki, u której podstaw jednak leży miłość, śmiało może stanowić wizytówkę współczesnego kina oraz jednoczesne nawiązanie do Złotej Ery Hollywood lat. 50. Fabularnie Część druga jest zaskakująco zwinna, dając przestrzeń do rozwoju bohaterów, pokazując tym samym, że Denis Villeneuve, który od dawna miał problemy z pogodzeniem fabuły z obrazem, tutaj w końcu uzyskuje idealną kalibrację nie zaniedbując jednego aspektu sztuki filmowej kosztem drugiego.

Audiowizualnie nowa Diuna, to rzecz absolutnie i bezapelacyjnie wybitna. To, że Denis Villenueve ma oko do kadrów jak mało który reżyser na świecie wiadomo było od dawna, ale to co możemy zobaczyć w Części drugiej przekracza wszelkie oczekiwania. Przepiękne plany, scenografia i umiejętny montaż odpowiednio przeskakujący pomiędzy szerszym planem gdy chcemy wzmocnić skalę, a bliskim w momencie gdy skupiamy się na warstwie czysto narracyjnej, na intymności i interakcjach między bohaterami – to wszystko czyni z nowej Diuny audiowizualny majstersztyk. Przepiękne zdjęcia Greiga Frasera, którymi przebija samego siebie z pierwszej części różnorodnością kompozycji i kreatywnością w operowaniu światłem, paletą barw czy kontrastem stanowią nieodzowny element wizualnej narracji filmu, który uzupełnia niezmiennie niepokojąco dudniąca w uszach muzyka Hansa Zimmera. W zasadzie cały film ogląda się z rozdziawioną z wrażenia szczęką. Każde pojawienie się czerwia, batalistyczne sceny akcji, czy cała trwająca kilkadziesiąt minut sekwencja finałowa, to elementy które na pewno zasługują na wyróżnienie. Gdy jednak przenosimy na planetę Harkonnenów Giedi Prime mamy do czynienia z kinowym geniuszem. Nie tylko dzięki wspaniałej ekspozycji Feyd-Rautha Harkonnena, w którego wciela się Austin Butler, ale też przez niezapominane sekwencje wizualne, czy to na arenie, czy te bardziej kameralne, które znakomicie pogłębia umiejętne wykorzystanie czerni i bieli oraz kontrastu. Prawdopodobnie jedna z najwspanialszych wizualnie scen, które widziałem w kinie… kiedykolwiek.

Podczas gdy w pierwszym filmie Timothée Chalamet jako Paul Atryda nie otrzymał dość miejsca, aby nadać swojej postaci więcej charakteru, tutaj rozkwita i pokazuję młodzieńczą charyzmę, dostojność, ale i wewnętrzne skonfliktowanie zakochanego chłopaka, któremu pisana jest wielkość, ale który równocześnie jest świadom ciężkiego wyboru między ukochaną, a możliwością zemsty i spełnienia niepokojącego proroctwa z którym wcześniej czy później przyjdzie mu się zmierzyć. Jego Paul to postać dużo bardziej zniuansowana i niejednoznaczna niż w pierwszej części. Młody Atryda zmaga się ze swoimi impulsami, walczy z pokusą władzy i zemsty starając się przede wszystkim słychać głosu serca, jednak od początku toczy nierówny bój i ciężko nie odnieść wrażenia, że świadom tego jest też sam zainteresowany.

Dużo ważniejszą i istotniejszą, względem kilkukrotnego mignięcia w wizjach i kilku minut spędzonych na ekranie w finale pierwszej części, rolę ma Zendaya jako Chani. Jej miłość z Paule stanowi oś napędową całej narracji i najważniejszy emocjonalny ładunek całej fabuły. Stanowi też potrzebną przeciwwagę Stilgara czy Lady Jessicii widząc w Paulu po prostu dobrego człowieka i sprawnego wojownika. To ona jest ostatnią kotwicą pozwalającą młodemu Atrydzie trzymać się własnej, utartej przez siebie ścieżki, a jej niechęć do ślepego kierowania się proroctwem oraz kultu jednostki również i ją postawi przed ciężki wyborem między miłością do swojego ludu a miłością do Paula.

Patrząc na ilość nazwisk w obsadzie musiałbym chcąc wyróżnić każdego musiałbym napisać mały elaborat, bo zarówno Rebecca Ferguson znakomicie rozwijająca swoją postać względem pierwszego filmu, czy Javier Bardem w roli Stilgarda oraz pojawiający się krótko acz treściwie w roli imperatora i jego córki Christopher Walken i Florence Pugh wypadają w swoich rolach znakomicie. Wszyscy wypadają w swoich rolach znakomicie, ale jest jeszcze jeden, wspomniany już we wcześniejszych akapitach jegomość, którego występ zasługuje na osobne wyróżnienie.

Przyznam, że oglądając zwiastuny nieco powątpiewałem w casting Austina Butlera w roli Feyd-Rautha Harkonnena. Nie żebym jakość bardzo miał utrwaloną w świadomości interpretację Stinga w tej roli w adaptacji Davida Lyncha, ale zwyczajnie coś mi nie grało. Jakże srogo się pomyliłem. Nie tylko znakomicie zaprojektowana wizualnie ekspozycja jego postaci podczas sekwencji na Giedi Prime, ale wyczucie i niepokojąca wręcz autentyczność z jaką wciela się w rolę psychopatycznego siostrzeńca Barona Harkonnena (Stellan Skarsgård), to wszystko czyni z jego wersji Feyd-Rautha postać absolutnie przerażającą i magnetyzującą zarazem. To nie jedna z tych przeszarżowanych ról psychopatów, którzy biegają i krzyczą na ekranie budując swoją postać na nieprzewidywalności i impulsywności. Z Feyda-Rauth w wersji Butlera jednocześnie bije zło i sadyzm czystej postaci, ale i spore dawki autentycznej charyzmy, inteligencji i pewnego rodzaju honoru.

Diuna: Część druga to kino przed duże K. Oglądając i będąc współdoświadczającym na sali kinowej nie sposób mi było nie odczuć wrażenia, że właśnie dla takich widowisk, takich historii i takiej skali stworzono i rozwijano technologicznie sztukę filmową przez ostatnie dekady. Mam nadzieje, że mamy tu do czynienia z punktem przełomowym, początkiem nowej ery dla wysokobudżetowego kina tego rodzaju, a sam Diuna zarobi na tyle, że wielkie studia zaczną przychylniejszym okiem spoglądać na tego rodzaju projekty filmowe. Jak sam ostatni przyznał Denis Villneueve może i nie lubi dialogów, ale zdecydowanie kocha i doskonale rozumie kino. Kino natomiast kocha Denisa Villeneue’a i niech ten romans trwa jak najdłużej dla dobra nas wszystkim. Tutaj owocem tej miłości jest… nie boje się tego słowa – arcydzieło, pod którego wielkością nikną wszelkie możliwe mankamenty. Kinowy absolut, na którego powtórkę być może przyjdzie nam czekać aż do „Mesjasza Diuny”, której ogłoszenie zdaje się być już jedynie formalnością.


Diuna część druga recenzja

Diuna część druga recenzja