Challengers recenzja filmu

Challengers (2024): Gra w trójkącie

Najnowszy filmowy projekt Luci Guadagnino sprawia wrażenie kulminacji i podsumowania jego dotychczasowej reżyserskiej drogi i dorobku. Można wręcz odnieść wrażenie, że każdy kolejny film dokładał swoją cegiełkę do ostatecznego artystycznego sukcesu, jakim niewątpliwie okazało się Challengers. Z „Tamtych dni, tamtych nocy” mamy niesamowitą pasję i dynamikę między postaciami, na których reżyser skupia się najbardziej oraz emocjonalne wyczucie w budowaniu relacji i romansu. Nieco mniej przystępnemu „Do ostatniej kości” Challengers może zawdzięczać swego rodzaju nieprzewidywalność oraz kreowanie wyrazistych i jednocześnie niejednoznacznych postaci. Z koleji „Suspiria” to przede wszystkim uwolnienie kreatywnej odwagi oraz umiejętne opowiadanie historii za pomocą przemyślanie skomponowanych kadrów i montażu. Te wszystkie elementy zebrane w całość stanowią fundament sukcesu Challengers – prawdopodobnie najbardziej przystępnego, ale zarazem i intensywnego filmowego projektu włoskiego reżysera.

Challengers zaczynamy od poznania Tashi Duncan (Zendaya), obiecującej tenisistki, która została trenerką, i jej męża Arta (Mike Faist), przeżywającego obecnie kryzys formy i passę porażek mistrza Wielkiego Szlema. Aby zmienić coś w grze Arta, Tashi zapisuje go na turniej Challenger niższej rangi, licząc po cichu, że kilka łatwych zwycięstw pomoże mu przerwać złą serię i odbudować utraconą pewność siebie. Jednak na tym wydarzeniu pojawia się także Patrick (Josh O’Connor ), eks przyjaciel Arta, z którym dzielił pokój i grał w tenisa od 12 roku życia, osiągając nawet sukcesy w grze podwójnej, oraz eks chłopak Tashi. Nie wiemy czy Tashi wiedziała o możliwym spotkaniu obu panów, czy może jest to jej cyniczny plan na obudzenie ducha rywalizacji w zmęczonym już długą karierą Arcie. Zgodnie z przewidywaniami Panowie spotykają się w finale turnieju, a mecz, choć o stosunkowo niewielką stawkę, wydaje się być dużo bardziej zacięty niż możnaby było przypuszczać. Zupełnie jakby zwycięzca tego meczu miał wziąć wszystko na czym przeciwnikowi zależy. W ten sposób my widzowie wkraczamy w sam środek zaciętej rozgrywki pomiędzy Joshem i Artem, a Tashi, która z trybun pilnie obserwuje obu mężczyzn. Kim oni są dla siebie? Jaka jest ich historia? Od tego momentu film zaczyna cofać się w czasie i z powrotem, a potem trochę do tyłu i trochę do przodu, obejmując lata studenckie bohaterów aż do teraźniejszości.

Tak przecinany umiejętnie zmontowanymi retrospekcjami mecz nabiera zupełnie nowego kontekstu, którego wcześniej nie mogliśmy dostrzec i zrozumieć. Dowiadujemy się, jak jeszcze jako nastolatkowie i najlepsi przyjaciele, Art i Josh wzdychali razem do będącej wschodzącą gwiazdą i przyszłością światowego tenisa Tashi. Odkrywamy, że rywalizacja o dziewczynę również odbyła się na korcie tenisowym i wtedy to Art musiał uznać wyższość przyjaciela. I tak kolejne lata pełne wzlotów i upadków, bolesnych zawodów, niespełnionych ambicji, rozstań, zdrad i nieprzepracowanych pretensji doprowadza nas właśnie do tego meczu, do tej jednej piłki meczowej. Tylko stawka nagle wydaje się być już zupełnie inna, ale w jakiś sposób wciąż taka sama jak te 13 lat temu…

Wszystko co musiało zagrać w tym filmie zagrało i to w sposób perfekcyjny. Znakomita reżyserska robota Guadagino, świetna warstwa realizacyjna zarówno jeśli chodzi o dobór muzyki, jak i zdjęcia, pomysły i kreatywne rozwiązania wizualne oraz montaż. Największe wrażenie robi jednak świetny scenariusz Justina Kuritzkesa, który wymyślił historię i postaci, w której aż kipi od emocji oraz świetne aktorskie trio, które powołało ich do życia. Zendaya prawdopodobnie z najlepszą rolą w karierze, ale równie świetne występy dają panowie O’Connor i Faist. Ale po kolei…

Niewątpliwie oprócz wprawnego reżyserskiego oka oraz umiejętności prowadzenia aktorów przez  Guadaginino, największą i najważniejszą składową Challengers jest znakomity scenariusz. Scenariusz, który swobodnie przemieszcza się w czasie, badając teraźniejszość poprzez konsekwentne poszerzanie przyszłości. Wdaje się, że reżyser i scenarzysta każdą wylaną kroplę potu, podczas będącego spoiwem narracyjnym całego filmu meczu, każdy grymas na twarzy i każdy zdobyty punkt, próbuje usprawiedliwić, uzasadnić czymś co wydarzyło się między trójką bohaterów w przeszłości. Trochę jakbyśmy mieli zebrać wszystkie wskazówki, które pozwolą nam zrozumieć co doprowadziło nas do tego miejsca, do tej sytuacji. Dynamicznie zmieniające się relacje między trojgiem postaci, narastające napięcia oraz pełna gamma emocji sprawiają, że nawet w scenach poza kortem film ogląda się jak  mecz tenisowy, tylko taki, w którym piłka odbija się w trójkącie.

Challengers jest równie dynamiczny jak jego gwiazdy. Szybkie forhendowe i bekhendowe cięcia montażysty Marco Costy nadają filmowi spójny, kinetyczny rytm, który utrzymuje opowieść w niemal stałym pędzie, a żadna z klatek nie wydaje się być zbędną kompozycją. Wszystko napędzane jest tęsknotą i niezrealizowanym pożądaniem, cierpliwą kamerą skupioną na ciałach i kapiącym z nich pocie oraz pulsującą partyturą techno w wykonaniu Trenta Reznora i Atticusa Rossa, która w szczególności zamienia ciche, intymne sceny w kipiące od emocji teledyskowe sekwencje.

Świetnie dobranej muzyce oraz wprawnemu montażowi najczęściej towarzyszy oszałamiająca praca kamery Sayombhu Mukdeeproma. Nie ma tu strachu przed nagłymi zmianami kompozycji kadru, co widać szczególnie w doprowadzającym swoją intensywnością widza na skraj wytrzymałości finale. W pewnym momencie kamera przyjmuje punkt widzenia zarówno Patricka, jak i Arta, przełączając się między nimi, aby zobaczyć, co widzi drugi. Przed meczem finałowym kamera przyjmuje perspektywę piłki tenisowej odbijającej się między mężczyznami, żeby chwile później pozostać przylepiona do rakiety jednego z bohaterów i z tej perspektywy obserwować drugą stronę kortu. Raz obserwujemy wydarzenia z szerokiego kadru, innym razem przyglądamy się emocją wypisanym na twarzach w bliskich zbliżeniach, żeby w kolejnej scenie umieścić kamerę pod kortem, który niczym machnięciem różdżki zamienia się w taflę szkła, a my spod spodu oglądamy odbijaną w dwie strony piłkę.

To co jednak mnie osobiście najbardziej uwiodło w nowym filmie Guadagnino, to wyrazistość i niejednoznaczność trójki bohaterów, z których każdy w tej trójstronnej relacji koniec końców okazał się zarówno ofiarą, jak i antagonistą.  Każdy potrzebował siebie nawzajem, potrzebował czegoś co mogła mu dać tylko druga strona i każdy był w tym w pewien sposób cyniczny. Dla Tashi mogły to być potrzeba stabilizacji, nowego celu oraz poczucie bycia potrzebną, która dawała jej relacja z Artem, a czego nie mógł dać jej Josh. Przy nim z kolei mogła zdjąć maskę, pokazać tę stronę siebie, którą zazwyczaj ukrywała przez światem, czuła ekscytacje i podniecające niebezpieczeństwo, których nigdy nie czuła przy Arcie. Art z kolei zdobywając Tashi w końcu mógł wyjść z cienia bardziej odważnego i utalentowanego przyjaciela. Natomiast nigdy nie dostał od niej szczerego uczucia, które… No właśnie.

Wydawać by się mogło, że w rywalizacji o względy Tashi relacja między Artem i Joshem zejdzie na drugi plan, zmieniając się w klasyczną walkę kogutów, a w istocie, w mojej opinii to właśnie ona jest głównym motorem napędowym całej fabuły. Chociaż Challengers to film o trójkącie miłosnym, prawdopodobnie chodzi tu raczej o miłość, którą ta dwójka darzy siebie nawzajem, a to, czy ta miłość jest całkowicie platoniczna, przyjacielska, czy może homoerotyczne napięcie wyczuwalne między panami w niektórych scenach nie jest tylko złudzeniem, jest już przedmiotem dyskusji i indywidualnej interpretacji. A gdzie w tym wszystkim Tashi, która niczym piłka ląduje raz po jednej, raz drugiej stronie kortu? Otóż mimo ewidentnej słabości do obu panów, wydaje się, że jej jedyną i zarazem nie do końca spełnioną miłością jest tenis, a konkretnie – co stanowi piękną klamrę narracyjną całego filmu – doświadczenie „pierdolenie dobrego tenisa”.

Złożoność tych motywacji, emocji i kryjących się za nimi uczuć znakomicie odegrała trójka aktorów. Nie będę prawdopodobnie jedynym, który uzna rolę Tashi za najlepszą w dorobku Zendayi, która już chyba całkowicie odcięła łatkę grzecznej gwiazdki Disney Channel. Zenadya jest tu kobieca, zmysłowa, ale też znakomicie odgrywa rolę cynicznej władczyni marionetek, która wykorzystując swoje atuty i oczywistą przewagę nad panami do osiągnięcia własnych celów. Jej Tashi jest fascynująca właśnie przez to jak ciężko czasem odczytać kryjące się za jej działaniami intencję. Natomiast towarzyszący jej u boku Josh O’Connor i Mike Faist nie ustępują jej na żadnym polu, szczególnie w momentach gdy współdzielą ekran, a my skupiamy się na rozszyfrowaniu niejednoznacznej relacji między nimi.

Tak, Luca Guadagnino nie umie chyba robić złych filmów. Challengers to kino totalne. Kino, które stoi emocjami, relacjami i dynamiką między bohaterami. Kino, które niczym mecz tenisowy oglądamy obracając głową i obserwując raz jedną, raz drugą stronę kortu, czując narastające napięcie i zastanawiając się gdzie w końcu ta odbijana w trójkącie piłka wyląduje…


Challengers recenzja filmu

Challengers recenzja filmu