Jeśli czytaliście poprzednią recenzję to wiecie już doskonale, że jestem wierną fanką Wiedźmina. Wracam do niego regularnie – zarówno do opowiadań jak i do Sagi, a nawet do mocno skrytykowanego Sezonu Burz, o którym również kiedyś wam napiszę. Tym razem jednak Saga. Od strony technicznej jest to około 3300 stron (w zależności od wydawnictwa) podzielone na pięć tomów – Krew elfów, Czas pogardy, Chrzest ognia, Wieża Jaskółki i Pani Jeziora. Tomy należy czytać w takiej właśnie kolejności. Znajomość opowiadań nie jest w zasadzie konieczna, ale zawierają one sporo istotnych elementów więc warto je znać. Akcja rozgrywa się w uniwersum przypominającym nieco pełne magi i mroku średniowiecze, które zamieszkują nie tylko ludzie, ale również elfy, niziołki czy krasnoludy. Żyją w nim również potwory, a także Wiedźmini stworzeni by potwory zabijać. Historia rozgrywająca się w Sadze o Wiedźminie opowiada właśnie o potworach, choć nie zawsze o takich jakie sobie wyobrażacie.
Krew elfów to tom pierwszy Sagi o Wiedźminie. Po dwóch rewelacyjnych zbiorach opowiadań, które nijako stanowiły wstęp do głównej historii i przedstawienie bohaterów, zostajemy wreszcie skierowani na właściwy tor. Pamiętacie słowa, które wyryte były na pucharze z Craag An, z którego Ciri piła Wodę Brokilonu? „Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty.” Geralt, który w przeznaczenie nie wierzył (a przynajmniej tak twierdził) nieco zrewidował swoje poglądy. Cudowne ocalenie Ciri z rzezi Cintry i jeszcze cudowniejsze odnalezienie jej przez naszego bohatera dało mu nieco do myślenia. Jak każdy silny i twardy chłop bronił się przed tym rękami i nogami (bez urazy panowie 😉 ), ale wreszcie się poddał i zaakceptował oczywiste. Przy okazji dowiedział się również, że jego „niespodzianka” jest dużo bardziej zaskakująca niż by chciał, ale może wróćmy do początku.
Wszystko zaczyna się od pewnej ballady wyśpiewanej w chłodną noc, przez pewnego barda o zbyt długim języku, wśród zasłuchanej grupy podróżnych. Bard, którym oczywiście jest Jaskier, nie zdaje sobie sprawy, że pewne osoby uważniej niż inni, przysłuchują się jego pieśni. Poeta zupełnie nieświadomie (jak zwykle) ściąga na siebie i swoich przyjaciół ogromne niebezpieczeństwo o czym dość boleśnie przekonuje się na własnej skórze. Można powiedzieć, że to właśnie ballada Jaskra była kamyczkiem, który spowodował lawinę późniejszych zdarzeń.
Tymczasem Geralt próbuje odnaleźć się w nowej roli. Zostaje w końcu opiekunem dziewczynki i to nie byle jakiej. Jako wieczny wędrowiec nie posiada domu z ogródkiem, w którym mógłby ją wychować więc zabiera ją do jedynego w jego mniemaniu bezpiecznego miejsca, tego z którego on sam pochodzi- wiedźmińskiego siedliszcza. Twierdza Kaer Morhen to zrujnowane zamczysko, w którym kiedyś „produkowano” wiedźminów. Ukryta przed ciekawskimi i dostępna tylko za zaproszeniem swoich mieszkańców staje się dla Ciri nowym domem, schronieniem i ostoją, w którym zacznie nowe życie. Wiedźmini staną się jej rodziną, a morderczy trening sposobem na poradzenie sobie z traumą. I wszystko byłoby pięknie gdyby nie owo wredne przeznaczenie, które wyciągnie po nią swoje macki. Geralt, Cirii i wszyscy, którzy się z nimi zetkną zostaną wciągnięci w tryby tej maszyny i będą musieli bardzo się starać żeby nie zostać zmiażdżeni… ale tak daleko wybiegać w przyszłość nie będziemy.
Krew elfów to początek przepowiedni, której jeszcze nie znamy. Jest niczym strach, który czai się gdzieś w ciemnym kącie pokoju i czeka na właściwy moment. Na razie wszystko jest ok, jest dobrze, ale już niedługo, za małą chwilkę… Z jednej strony zwyczajne, pełne większych trosk i mniejszych radości życie toczy się swoim torem, który obserwujemy z przyjemnością, bo w Wiedźminie nawet normalne sprawy przedstawione są w sposób ciekawy i niebanalny. Z drugiej poznajemy kolejnych bohaterów zarówno pozytywnych jak i negatywnych, których los dopiero rozstawia na odpowiednich polach. Z trzeciej zaś dostajemy tło historyczne nieco poza głównym rytmem, z pozoru nieistotne, ale w praktyce mające znaczenie kolosalne.
Krew elfów to ponownie wszystko co w Wiedźminie najlepsze – cudowny język (nie czepiajcie się wulgaryzmów, wyobrażacie sobie brodatego krasnoluda mówiącego – „o jejku jej”?), świetnie wykreowani i autentyczni bohaterowie (dla mnie Vessemir jest numerem jeden tej części) i historia, którą chce się zgłębić, a wszystko to okraszone wspaniałymi detalami- zrozumieniem natury ludzkiej, poczuciem humoru i niezwykłymi sceneriami, które wyobrażamy sobie z niekłamaną przyjemnością.
MOJA OCENA
10/10
OD STRONY TECHNICZNEJ