X-Men: Apocalyspe - recenzja

X-Men: Apocalypse (2016): Krew, pot i łzy

Po całkiem udanej „Przeszłości która nadejdzie” Bryan Singer – ojciec chrzestny serii o X-Menach – częstuje Nas kolejną,  szóstą już odsłoną filmów o przygodach dzielnych mutantów. Tym razem Profesor Xavier i spółka muszą stawić czoła najstarszemu i najpotężniejszemu z nich. Na papierze X-Men: Apocalypse miało dawać widzowi jeszcze więcej akcji, nowych bohaterów, emocji i zwrotów fabularnych. Po seansie śmiało mogę powiedzieć – owszem, tak było! No ale jak to ostatecznie współgrało jako całość? Otóż to już całkiem inna para kaloszy.

Ten kto został po napisach końcowych na „X-Men: Przyszłość która nadejdzie” wiedział gdzie i kiedy rozpoczęła się geneza tytułowego antagonisty bezpośredniej kontynuacji serii. Tak samo jak ta krótka scena, tak i otwierająca X-Men: Apocalypse rozgrywała się około 3800 lat p.n.e w Starożytnym Egipcie. Bryan Singer w jednym z lepszych fragmentów filmu sprawnie zobrazował Nam świat pod jarzmem potężnego En Sabah Nura (zwanego dalej Apocalypse). Dowiadujemy się tam o sabotażu wymierzonym w fałszywego bożka i o zdradzie która wyłączy go z gry aż do teraźniejszości, tej filmowej – czyli do lat osiemdziesiątych.

Tyle o fabule. Nowi X-Meni to przede wszystkim nowi bohaterowie. Tych nie brakuje, ale niestety tylko kilku z nich tak naprawdę dało się oglądać. Psylocke – wielki zawód, Storm – dupy nie urywa, ale mogło być gorzej, Angel – 3x nie… ogólnie – sporo postaci na które bardzo liczyłem – to rozczarowania. Aktorzy nie przekonują, a ich obecność, mimo iż fabularnie istotna (w końcu wyżej wymienieni to trójka z czwórki Jeźdźców Apocalypsa) ogranicza się do paru kwestii i kilku krótkich scen walki, no… Psylocke robi jeszcze za środek transportu. Na szczęście, są i plusy. Pierwszym z nich jest Jean Grey (grana przez Sophie Turner , czyli aktorkę wcielającą się w Sanse Stark w „Grze o Tron”) która fajnie sprawdza się w roli zagubionej, wyobcowanej, tłumiącej i do końca nieświadomej swojej potęgi przyszłej Marvel Girl. O ile w popularnym serialu HBO jej postać irytuje mnie do białej gorączki, tak tu polubiłem ją. Nie szarżuje, nie odkrywa wszystkich kart na raz, i jest stonowana, a przy tym bardzo autentyczna w skądinąd trudnej roli. Drugim plusem jeśli chodzi o nowych bohaterów jest Cyclops. W filmie jesteśmy świadkami jak młody uczniak Scott Summers odkrywa dopiero swoje zdolności. Wypada to całkiem zabawnie, a aktor świetnie spisał się jako jeszcze nie opierzony członek przyszłych X-Menów. W sumie, bardziej przypomina cwaniaczka w szkolnej bejsbolówce, niż nudnego bohatera którego znamy jeszcze ze starej trylogii. Jednak największy plus wędruje w stronę Kurta Wagnera, czyli Nightcrawlera. Ta postać jest świetna! Komiczna, naturalna, a momentami bohater jest tak nieporadny i uroczy, że aż mamy ochotę go przytulić i powiedzieć: wszystko będzie dobrze. Kodi Smit-McPhee jako Nightcrawler dodaje od siebie dużo pozytywnych emocji, lekkości i luzu, który temu filmowi był bardzo bardzo potrzebny.

Polscy widzowie z pewnością ucieszą się na wieść, że część akcji rozgrywać się będzie w Polsce, ba, nawet usłyszymy Fassbendera dzielnie władającego naszą ojczystą mową. Tu jednak radość się kończy, bo o ile pewnie dla fanów z innych krajów nie będzie to tak istotne, tak u Polaka te sceny będą wywoływać raczej zakłopotanie i uśmiech politowania. Dlaczego? Już wyjaśniam. Pierwszy zgrzyt następuje gdy widzimy Michaela Fassbendera w stroju robotnika pracującego w czymś co przypomina stocznie, oczywiście, nie było by problemów gdyby nie fakt, że akcja rozgrywa się w… Pruszkowie. Na to jednak możemy przymknąć oko, bo ani nie jest do końca wyjaśnione gdzie konkretnie zatrudnił się Magneto, ani nie jest to też aż tak istotne. Jeszcze gorzej sprawy się mają, kiedy zaangażowani do odegrania scen w Polsce statyści, zaczynają mówić po polsku. O ile do Fassbendera który kaleczy strasznie nie mam pretensji – w końcu jest głównym bohaterem i po prostu chcąc nie chcąc mimo akcentu musiał się nauczyć paru zdań w trudnym do nauczenia języku – o tyle nie rozumiem dlaczego twórcy nie mogli zatrudnić na potrzeby tych scen statystów mówiących po polsku, a przynajmniej brzmiących przy tym w miarę autentycznie. I tak ostatecznie na sali kinowej – mimo iż w Polsce rozgrywały się chyba najbardziej wstrząsające, dramatyczne i emocjonalne sceny – częściej było słychać śmiech, niż przejęcie albo wzruszenie. Trochę słabo to wyszło.

Fabularnie film ma swoje wzlotu i upadki. Pierwsza część gdy poznajemy nowych bohaterów, a Apocalypse kompletuje swoich Czterech Jeźdźców – wypada bardzo dobrze. Natomiast druga, gdy akcja paradoksalnie zaczyna się rozpędzać – sprawia już dużo gorsze wrażenie. Zbyt dużo łez, zbyt dużo patetyczności i zbyt dużo banału, no i tradycyjnie festiwal CGI. Innym kryterium jaki możemy przyjąć dzieląc film na części jest część do pojawienia się Quicksilvera i po pojawieniu się Quicksilvera.

A skoro już o nim mowa. Tak! Po raz kolejny Evan Peters kradnie wszystkim show. Tak jak w krótkiej scenie w „Przeszłości która nadejdzie”, tak i tu w nieco dłuższej Quicksilver udowadnia, że spośród mutantów to właśnie on jest najbardziej cool. Nomen omen scena która trwa w filmie 3-4 minuty, w rzeczywistości  była kręcona aż 1,5 miesiąca(!). Tak uśmiałem się ostatnio chyba na Deadpoolu, którego przywołanie w tym miejscu nie jest bezpodstawne. W końcu… Czy crossover postaci Quicksilvera i Deadpoola nie nie brzmi jak mokry sen fana kina superbohaterskiego?!

W rolę tytułowego Apocalypsa wcielił się Oscar Isaac. Tutaj większych pretensji mieć nie można… chociaż jeśli chodzi o charyzmę, to wypadł słabo w porównaniu do choćby Magneto. Śmiało można jednak stwierdzić, że w odróżnieniu od filmów z Kinowego Uniwersum Marvela, w nowych X-Menach nie potraktowano antagonisty jako chłopca do bicia. X-Meni będą musieli się sporo napocić, aby móc z nim walczyć jak równy z równym.

Ostatecznie film bazuje na kilku filarach: charyzmie duetu James McAvoy – Michael Fassbender, paru udanie wprowadzonych postaci, no i na niektórych udanych fragmentach, z których scena z Quicksliverem bije wszystkie na głowę. Reszta jest milczeniem. Cieszy natomiast krótka sekwencja z udziałem Wolverine’a. Jest zdecydowanie najbrutalniejsza i najkrwawsza, co zdecydowanie napawa optymizmem na planowany solowy film z kategorią R.

Pomimo że ogólnie film jako całość mnie nie przekonał, w sumie to był zwyczajnie mało inteligenty, to  należy jednak w całej serii o X-Menach docenić konsekwencje i umiejętne połączenie poszczególnych jej części. Z racji tego, że stara trylogia, a późniejsza „Pierwsza klasa” to dwa zupełnie dwie różne osi czasu (plus dochodzi jeszcze zabawa w cofanie się i powracaniu do teraźniejszości) widz może dostać niezłego mętliku i nie małego bólu głowy. Okazuje się jednak, że Fox tak jak i Marvel, sprawnie buduje swoje uniwersum i wzorem Kinowego Uniwersum Marvela, tak i Uniwersum X-Men ładnie się uzupełnia i zazębia, płynnie łącząc i wyjaśniając wątki z epoki kiedy w rolach Magneto i Xaviera królowali Stewart i Ian McKellen, z tymi gdzie pałeczkę przejęli McAvoy i Fassbender. I za to Bryanowi Singerowi zdecydowanie należą się słowa uznania.


X-Men: Apoclaypse recenzja filmu

X-Men: Apocalyplse
Reżyseria: Bryan Singer
Scenariusz: Simon Kinberg
Muzyka: John Ottman
Zdjęcia: Newton Thomas Sigel
Obsada: James McAvoy, Michael Fassbender, Jennifer Lawrence, Nicholas Hoult, Oscar Isaac, i inniX-Men: Apoclaypse recenzja filmu
Gatunek: Akcja, Sci-fi
Kraj: USA
Rok produkcji: 2016
Data polskiej premiery: 20 maja 2016

 


Recenzja została opublikowana również na portalu ZażyjKultury.pl

 Za seans serdecznie dziękuję: 

X-Men: Apoclaypse recenzja filmuX-Men: Apoclaypse recenzja filmu

 


CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI I CIEKAWYCH ZESTAWIEŃ? POLUB NAS I BĄDŹ NA BIEŻĄCO: 
[facebook-page-plugin href=”okiemfilmoholika” width=”500″ height=”220″ cover=”true” facepile=”true”  adapt=”false” language=”pl_PL”]