wonka recenzja filmu

Wonka (2023): W pogoni za marzeniami

Generalnie to na wstępie muszę przyznać, że do pomysłu robienia filmowego prequela o młodym Willy’m Wonce z początku podchodziłem jak pies do jeża. Dlaczego? Otóż ani nie jestem fanem filmu Mela Stuarta z Gene Wilderem z 1971 roku, ani tym bardziej adaptacji Tima Burtona z dziwaczną, mocno niepokojącą interpretacją Johnny’ego Deepa. Ten projekt miał jednak dwie mocne strony. Pierwszą był reżyser, czyli stojący z sukcesem obu części „Paddingtona” Paul King. Drugim natomiast był Timothée Chalamet w tytułowej roli. No bo, cóż… to w końcu Timothée Chalamet. Trochę więc z ciekawości, a troche z kronikarskiego obowiązku postanowiłem poświęcić te niespełna dwie godzinny cennego czasu i wybrać się do kina. Śpieszę donieść, że ku mojemu zaskoczeniu zdecydowanie było warto…

Młodego Wonke spotykamy gdy po siedmiu latach żeglugi po całym świecie i poszukiwania niezwykle rzadkich i tajemnych składników do swoich receptur przybywa do Londynu. Uzbrojony w purpurowy frak, laskę, magicznie pojemny cylinder, a przede wszystkim słoik pełen smakowitych, wywołujących lewitację czekoladek ma jeden cel – spełnić marzenie z dzieciństwa o założeniu sklepu w słynnej londyńskiej galerii handlowej i dzieleniu się smakołykami z wszystkimi ludźmi. Dla niego bowiem bowiem czekolada to coś więcej niż zwykły cukierek czy pralinka. Do swoich wyrobów podchodzi z prawdziwą, wręcz misjonarską pasją godną religii, a jako składników używa najrzadszych z najrzadszych składników, które nadają jego słodyczą niezwykłe, nierzadko przypominające magię właściwości. Za oddaniem i determinacją z który podchodzi do realizacji swojego marzenia kryje się coś jeszcze, bowiem czekolada oraz sztuka jej wyrabiania było czymś co dzielił i czego nauczyła go nieżyjąca mama, której podarowana mu ostatnia tabliczka czekolady własnej roboty, jest czyś z czym nasz Willy nigdy się nie rozstaje. To jego święty Graal, który przypomina mu o własnych marzeniach, ale i samej idei stojącej za dzieleniem się swoją pasją z ludźmi.

Przekonany o nieuchronności własnego sukcesu Wonka już w pierwszy dzień zderza się z gorzką rzeczywistością. Jego prezentacja na samym środku galerii mocno niepokoi tzw. kartel czekoladowy, czyli trójkę potajemnie dzielących się całym rynkiem słodyczy w mieście czekoladowych wyrobników, którzy szantażem i korupcją nasyłają na naszego bohatera miejscowych stróżów prawa. Dodatkowo szukając noclegu trafia do hotelu prowadzonego przez dwójkę oszustów – Panią Skrobicz i Bielarza, nie czyta małego druczku na umowie najmu i w efekcie popada w olbrzymi dług mogący odpracować jedynie poprzez długoletnią pracę w pralni w hotelowej piwnicy.

Tam trafia na młodą sierotę Nitkę oraz resztę barwnej ekipy, która podobnie jak on niegdyś też nie przeczytała małego druku i wkopała się w tą samą kabałę, a którą nazywam „ekipą z pralni Magiel”. Wkrótce razem obmyślą plan, który ma pozwolić im spłacenie długów sprzedając potajemnie pyszne czekolady Wonki oraz przy okazji pozwoli w końcu uwolnić rynek i obalić dyktaturę korporacji, które blokują rozwój małych czekoladowych przedsiębiorstw. A! Zapomniał bym o jeszcze jednym. Jakby tego było mało razem z Wonką do Londynu przybywa nadąsany niski jegomość o pomarańczowym licu Hugh Granta, który co którąś noc okrada go z jego czekoladowych wyrobów, traktując to jako rekompensatę skradzionych przed laty z jego krainy kilku ziaren kakaowca. No ogólnie nie jest lekko..

Już na wstępie doznałem sporego zaskoczenie, bo choć zapowiedzi wyraźnie tego nie sugerowały, to Wonka okazał się być klasycznym w swojej formule musicalem i jako taki ma w sobie wszystkie te elementy, które fanów musicali przyciągną, a tych drugich odrzucą już po pierwszych scenach. Ja do musicalu mam dość otwarty stosunek, wszak jeden z niewielu filmów którym dałem na tym blogu 10/10 to „La La Land„, dlatego typowa dla tego gatunku infantylność i slapstick nie stanowił dla mnie żadnego problemu. Czujcie się jednak ostrzeżeni.

Młody Wonka w wersji Paula Kinga to dużo lżejsza, ciepła i urocza interpretacja postaci względem dwóch poprzedników. Cała historia młodego czekoladnika skrojona jest na wzór opowiadanych swoim pociechom bajek na dobranoc, w którym Wonka to podążający za marzeniami młody bohater stający naprzeciw wszystkim przeciwnością losu, uosabianych tu przez skorumpowanego tysiącem bombonierek komendanta policji oraz sterujący nim zza kulis czekoladowy syndykat. Podobnie jak w „Paddingtonie” to historia, która doskonale działa jako familijne kino dla młodszego widza, ale zawiera też w sobie sporo elementów, które odpowiednio wychwycone i odczytane mogą stanowić wartość dodaną dla towarzyszących swoim dzieciom dorosłym.

Nierzadko bowiem Paul King wkłada w usta swoich bohaterów dość wymowne kwestie krytykujące współczesną, coraz bardziej sterowaną przez wielkie korporacje rzeczywistość na świecie. Wonka jako symbol młodego przedsiębiorcy próbującego otworzyć własny biznes w cieniu wielkich korporacji, to odniesienie, które jako pierwsze przychodzi do głowy. Co jakiś czas zniewolona poprzez pracę ekipa z pralni Magiel bezpośrednio mówi nawet o „bogatych którzy zawsze pokonują biednych” czy „bogatych, którzy dochodzą do bogactwa na plecach tych ubogich”. Ba! Jakby to przesłanie jeszcze nie dotarło do widza, to jeden z trójki naszego czekoladowego kartelu dosłownie krzywi się i ma odruch wymiotny za każdym razem jak usłyszy słowo „ubogi” czy „biedota”. Co mnie dość zaskoczyło w Wonce  obrywa się także klerowi czy kościołowi jako skorumpowanej instytucji, którą tu uosabia Rowan Atkinson i jego 50 uzależnionych od czekolady mnichów (nie pytajcie).

Timothée Chalamet to castingowy strzał w dziesiątke. Aktor nie tylko ocieplił swojego bohatera, ale również swoją chłopięcą prezencją, wrażliwością i charyzmą całkowicie odróżnił młodego Wonkę od nieco bardziej zdziwaczałych, mnie osobiście odrzucających, starszych wersji w wykonaniu Wildera czy Deepa. Zresztą cała ekipa z pralni Magiel z uroczą i rezolutną Calah Lane jako Nitką (której wątek notabene jest moim ulubionym w całym filmie) oraz mocno przejaskrawieni i kampowi w swoich rolach antagoniści w postaci doskonale bawiącej się swoją rolą Olivii Coleman aka Pani Skrobicz, tego wysokiego z duetu Key&Peele jako komendanta policji oraz trójki naszych czekoladowych mafiozów z najbardziej przypominającym burtonowskiego bohatera Petersonem Josephem na czele, wszyscy bez wyjątku spisali się w swoich rolach wzorowo. Nawet Hugh Grant, który mocno krytykował produkcje i narzekał wszechobecne CGI i sposób pracy na planie jako Umpa-Lump z arystokratycznie zadartym nosem i brytyjskim humorem wypadł bardzo dobrze.

Ale skoro o CGI już mowa, to niestety choć Wonka pełen jest baśniowości i magii, tak ta bardziej płynie z samej opowieści, niż warstwy formalnej filmu. Owszem, scenografia, kostiumy i charakteryzacja to elementy filmowego rzemiosła, które w Wonce stoją na najwyższym poziomie. Co do tego nie ma wątpliwości. Kiedy jednak dochodzimy do oświetlenia, efektów specjalnych czy samych zdjęć, mam filmowi Kinga dużo więcej do zarzucenia. Pokraczny Hugh Grant zmagający się z CGI to jedno, ale niedopracowane, rozmazane efekty tła, źle oświetlone, żeby nie powiedzieć ciemne sceny w niektórych fragmentach, czy – moim zdaniem – za słabo podbity kontrast to elementy, które mocno drażniły moje oko i co chwila wybijały z tej baśniowej immersji.

Jeśli zaś chodzi o elementy musicalowe, to Timothée Chalamet zdecydowanie należy do aktorów, którzy umieją i powinni częściej śpiewać w filmach, a wszystkie stricte musicalowe sekwencje wraz z wpadającymi w ucho piosenkami wywoływały podryganie nogi pod kinowym fotelem. Moim jedynym problemem w tej kwestii, było wrażenie powtarzalności, bo wszystkie piosenki były śpiewane w tej samej intonacji, rytmie i tempie. Miałem wręcz wrażenie, że w kółko słuchałem tego samego utworu. W tym aspekcie twórcy mogli się pokusić o większą odwagę i być może gatunkową różnorodność.

Ku mojemu zaskoczeniu, mimo swoich wad, a dzięki fajnie opowiedzianej historii, uroczym i dającym się lubić postaciom oraz niezwykle charyzmatycznemu Chamaletowi, Wonka okazał się kawałkiem solidnej i chrupiącej czekolady. Ba! Jako fan raczej słonych przysmaków powiedziałbym nawet, że pysznej filmowej bombonierki, którą mógłbym śmiało zjeść w jeden wieczór bez zgagi czy późniejszych wyrzutów sumienia. W końcu dobre rzeczy nie tuczą, tak?


wonka recenzja filmu