Godzilla Minus One recenzja

Godzilla Minus One (2023): Wieczna wojna

Nie da się ukryć, że ostatnie lata to czas pełnej obfitości i urodzaju dla fanów różnych inkarnacji Godzilli. Otrzymaliśmy dwa amerykańskie filmy, czyli „Godzilla” Garetha Edwardsa i „Godzilla vs. Kong” Adama Wingarda, na Netfliksie pojawiły się dwa całkiem ciekawe filmy anime, a teraz na Apple TV+ otrzymaliśmy wysokobudżetowy serial rozgrywający się w uniwersum wielkich potworów. Czas jednak by kultowe monstrum wróciło do swoich korzeni, wróciło do domu. A mówiąc 'dom’ mam na myśli  legendarne japońskie studio Toho, które w 1954 roku stworzyło pierwszy film z Godzillą. Godzilla Minus One na każdej możliwej płaszczyźnie jest takim powrotem i śmiem twierdzić, że Japończycy nie mogli sobie wymarzyć lepszej celebracji zbliżającej się 70. rocznicy Godzilli na wielkim ekranie, niż stworzenie jednego z najlepszych, o ile nie najlepszego filmu z wielką radioaktywnym jaszczurką i zdecydowanie jednego z najlepszych blockbusterów tego roku. A wszystko za śmieszne 15 mln dolarów…

Godzilla Minus One skupia się na historii młodego pilota kamikadze Koichi, który w obawie przed możliwością otrzymania ostatecznego rozkazu pozoruje awarię swojego myśliwca i ląduje na przegląd techniczny na wyspie Odo. Wojna zbliża się ku końcowi, jej nieuchronny wynik znają dowódcy i sami żołnierze. To nie przeszkadza jednak tym pierwszym w wysyłaniu oddziałów kamikadze na pewną śmierć tylko po to, aby w imię wypaczonego nacjonalistyczną ideologią patriotyzmu, zadać wrogowi ciut większe straty. Koichi zdaje sobie doskonale zdawać z tego sprawę, choć nieświadomie okazuje się, że ląduje z deszczu pod rynną. Wyspę zaatakowała Godzilla. Sparaliżowany strachem Koichi po raz kolejny nie wykonuje rozkazu, nie naciska na spust 13mm działka w swoim myśliwcu co kończy się brutalną śmiercią niemal całego oddziału stacjonującego na wyspie. Targany poczuciem winy oraz poczuciem bezpowrotnie utraconego honoru powraca do domu. Do Tokio.

Miasto zbombardowane przez amerykanów zastaje w całkowitej ruinie. Co gorsza dowiaduje się o śmierci rodziców, a siostra, której małe dzieci również zginęły podczas ostrzału, wcale nie cieszy się z jego powrotu mając pretensje o to, że nie wykonał swojej misji, że nie oddał życia za ojczyznę. W tym poczuciu nieszczęścia i beznadziei przypadkowo w życiu Koichi pojawia się młoda kobieta Noriko oraz przygarnięte przez nią osierocone niemowle. W trójkę stworzą coś na kształt zlepionej zbiegiem okoliczności prowizorycznej rodziny. To jednak nie oznacza dla naszego bohatera spokoju i szczęścia. Jego wojna trwa nadal, a echa przeszłości wkrótce znów wybudzą się z głębokiego snu i w akompaniamencie przerażającego ryku spróbują zniszczyć to co zarówno on, jak i cały japoński naród próbowali odbudować przez ostatnie lata po wojnie.

Mająca swoją premierę blisko 70. lat temu oryginalna „Godzilla” Ishirô Hondy to nie był tylko spektakularny jak na tamte lata monster movie o wielkim potworze. Powiedziałbym nawet, że był takim filmem w najmniejszym możliwym stopniu. Siejący śmierć i spustoszenie w japońskich miastach wielki radioaktywny jaszczur wybudzony wielkim wybuchem, to nic innego jak symbol zbiorowej traumy japończyków po atakach na Hiroszimę i Nagasaki. Owszem, na poziomie podstawowym to atrakcyjne formalnie kino katastroficzne pełne efektów, destrukcji i wybuchów. Na poziomie meta to przeniesienie zbiorowego lęku przed tym, że historia znów się powtórzy, że nad kolejnym japońskim miastem pojawi się grzyb atomowy a niebo znów zapłacze czarnym, smolistym deszczem.

W tych aspektach celebrująca rocznicę bytności kultowego monstrum na wielkim ekranie Godzilla Minus One doskonale koresponduje z oryginałem wyciągając z niego to co najlepsze i dodając sporo od siebie. Natomiast dla widza zaznajomionego jedynie z amerykańską inkarnacją Godzilli, w której pełni ona raczej rolę strażnika porządku naturalnego i harmonii, jest to odwrócenie motywu o 180 stopni. Gdy w hollywoodzkiej wersji Godzilla demoluje San Francisco, jest to dziełem przypadku, zbiegu pechowych zdarzeń, a samo miasto staje się zwyczajnie areną i niechętnym obserwatorem pojedynku między dwoma gigantami. Japońska Godzilla jest w tym aspekcie dużo bardziej przerażająca. To niszczycielska siła natury, drapieżnik zaznaczający swoje terytorium i dominację dla którego śmierć, zniszczenie i chaos jest celem samym w sobie. Wierzcie mi… tak przerażającej Godzilli jeszcze nie widzieliście.

Odwróceniem o 180 stopni względem amerykańskich filmów jest też poprowadzenie wątków ludzkich. Te zarówno u Garetha Edwardsa jak i u Adama Wingarda były zwyczajnie nudne, wydumane i mało angażujące. Były bo być musiały, ale choć starano się angażować dobrych aktorów, nigdy nie stał za nimi jakiś sensowny pomysł, chęć opowiedzenia czegoś więcej. Widz oglądał i czekał, aż w końcu na ekranie pojawią się wielkie siejące zniszczenie potwory. Powiedziałbym nawet, że w hollywoodzkiej wersji łatwiej było kibicować Godzilli niż samym ludziom, którzy z własnej głupoty, chciwości i braku pokory wobec natury doprowadzali swój gatunek do opresji, z których musiała ich wyciągać wielka radioaktywna jaszczurka. Film Takashi Yamazakiego stoi wątkami ludzkimi. Tu Godzilla jest budzącym grozę i odświeżającym traumę boogeymanem wyłaniającym się z dna oceanu. Przypomnieniem o czymś o czym japońskie społeczeństwo i sam Koichi chciałby zapomnień.

Godzilla Minus One za pomocą symboliki, która kryje się za samą Godzillą, doskonale opowiada o traumie, o próbie jej leczenia i tym, że niestety nie każdemu się to udaje. Przykładem tego jest właśnie Koichi, który z pozoru zaczyna wieść normalne życie u boku Noriko i przygarniętej sieroty. Jednak choć mieszkają razem i razem wychowują dziecko Koichi nie ma odwagi wykonać kolejnego kroku, nie potrafi się otworzyć. Notes ze zdjęciami żołnierzy z wyspy Odo, z którym niemal się nie rozstaje, skutecznie nie pozwala mu zapomnieć i raz za razem otwiera na nowo te same rany. Godzilla niczym zły duch czający się pod łóżkiem nawiedza go w snach, w których w zapętleniu odtwarza to co wydarzyło się na wyspie Odo. Choć jego zrujnowany domu został odbudowany, choć ma pracę i przyjaciół którzy wpadają na wieczorną sake, a po powrocie do domu czeka na niego Noriko i mała dziewczynka, która zaczęła do niego mówić 'tato’, on wciąż nie może pozbyć się tego ciężaru, wyrzutów sumienia, plamy na honorze i poczucia niespełnionego patriotycznego obowiązku. W jego głowie wojna trwa nadal. Paradoksalnie to właśnie wybudzona i zbliżająca się w stronę Tokio Godzilla może być dla niego jedynym sposobem na wyleczenie się z wyniszczającej go od środka traumy. Wszak jak wiemy z horrorów, czasem jedynym sposobem na pokonanie potwora jest zaglądnięcie pod łóżko i spojrzenie mu prosto w oczy.

Takashi Yamazaki w znakomity sposób komentuje również japońską ideologię podczas II WŚ, w której pod górnolotnymi hasłami o patriotyzmie i powinności wobec narodu, sprowadzano żołnierzy do roli mięsa armatniego. Takashi trafnie krytykuje nacjonalistyczny pogląd na patriotyzm, w którym karmieni propagandom żołnierze umierali w imię ideologii, zestawiając go patriotyzmem, który płynie z faktycznej troski o ojczyznę, troski o najbliższych i dobrowolnego stawiania dobra wspólnoty ponad własne życie. Honor już od czasów feudalnych i opowieści o samurajach był czymś co nierozłącznie kojarzyło się z kulturą Japonii. Yamazaki pokazuje, że w śmierci kamikadze na rozkaz nie ma nic honorowego, a tak potępiana przez społeczeństwo i będąca jego wyrzutem sumienia próba ucieczki Koichiego przed bezmyślną śmiercią, jest czymś zupełnie naturalnym, intuicyjnym wręcz. I wydaje się, że kilka lat po wojnie samo społeczeństwo dojrzało do takiej konkluzji, bo choć Godzilla zbliża się do Tokio dowództwo nie szuka kolejnych oddanych sprawie samobójców, szuka ochotników. Nie rozkazuje oddać życia, a prosi by wspólnie stawić czoła zagrożeniu. Sam Koichi w końcu zrozumie, że jego bezmyślna śmierć nikomu by nie pomogła, a dzięki temu, że żyje i jest tu i teraz, może zrobić coś, co faktycznie będzie miało znaczenie.

Nie wiem jak za 15 mln dolarów Japończykom udało się zrobić tak spektakularny film z Godzillą. Godzilla Minus One to kino niezwykle efektowne i widowiskowe, ale w żadnym momencie nie probujące być efekciarskie. Każde pojawienie się wielkiego monstrum i towarzyszący mu kultowy motyw muzyczny wywołuje grozę, poczucie zagrożenia, ale ma też w sobie coś majestatycznego, monumentalnego. Owszem, czuć, że to kino o niższym budżecie, ale sprawne ukrywanie braków w efektach pracą kamery, umiejętnie dobranymi ujęciami i perspektywami z których obserwujemy Godzillę, ostatecznie sprawiają, że naprawdę ciężko przyczepić się o coś szczególnie jeśli chodzi o warstwę techniczną. Są tutaj sceny, które zrobiły na mnie oszałamiające wrażenie, jak pierwsze użycie atomowego oddechu czy cała sekwencja z minami wodnymi, w który Godzilla niczym rekin z filmu Spielberga ściga drewniany kuter naszych bohaterów.

Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to byłaby to przekombinowana ostatnia sekwencja walki z Godzillą oraz nieco zbyt ckliwa końcówka. Poza tym jednak Godzilla Minus One to prawdziwe kinowe doznanie zarówno na poziomie emocjonalnym, jak i czysto estetycznym. To rozbuchany blockbuster i intymny dramat powojenny w jednym oraz kino działające na tak wielu płaszczyznach, że ciężko nie odnieść wrażenia, że amerykanie mogliby się od japończyków dużo nauczyć jeśli chodzi o implementowanie i prowadzenie wątków ludzkich w tego typu narracjach. 37. film o Godzilli, to nie tylko kolejne monster movie gdzie główną rozrywką dla widza ma być zwiększająca się skala zniszczeń i destrukcji kolejnego miasta. To po prostu dobrze napisana historia oparta na nuklearnym ładunku emocjonalnym, który jednak nie wybucha pozostawiając po sobie zgliszcza, a raczej wgniata w fotel i ogrzewa serducho poziomem wykonania i miłością twórców do materiału, którą czuć podczas każdej minuty kinowego seansu.

Godzilla Minus One recenzja