Do ostatniej kości recenzja filmu

Do ostatniej kości (2022): Głód miłości

Po spalonym włoskim słońcem querrowym romansie w ’Tamte dni, tamte noce” i niezwykle autorskim podejściu do horroru we własnej interpretacji „Suspirii”, Luca Guadagnino wziął na warsztat adaptacje bestsellerowej powieści Camille DeAngelis. Powieści, która stanowi idealny przyczynek do wykorzystania doświadczeń zdobytych przy okazji poprzednich filmów i zabrania widza w intensywną kinową podróż, gdzie zakazany romans dojrzewających nastolatków łączy się z pełnym krwi i brutalności body horrorem, a nasza moralność i empatia będą zmuszone do wykonania ekwilibrysycznych fikołków tocząc wewnętrzny konflikt w odpowiedzi na pytanie – czy to w porządku, że mamy w sobie współczucie i zrozumienie dla pary głównych bohaterów?

Maren poznajemy w jednej z obskurnych, podrapanych szkół średnich Ameryki lat 80. Dziewczyna sprawia wrażenie wycofanej, raczej oszczędnej w słowach. Nic dziwnego, jest tu nowa, a do Wirginii przyjechała z ojcem całkiem niedawno. Bohaterka dostaje zaproszenie na dziewczęcy wieczór w domu jednej z nowo poznanych koleżanek. Pomimo stanowczych sprzeciwów ojca i drzwi do pokoju zamkniętych na kłódkę od zewnątrz, dziewczyna, jak to nastolatka, wymyka się przez okno i przez pola rzepaku rusza na spotkanie w kierunku wcześniej ustalonego adresu. Wieczór mija dokładnie tak jak można sobie wyobrazić, dziewczyny plotkują malując sobie wzajemnie paznokcie. Maren wydaje się zafascynowana, wręcz podniecona towarzystwem nowej koleżanki. Jej stan uniesienia znajduje apogeum kiedy ta pokazuje jej swój nowy maniqure, a ona czule wkłada palec zdezorientowanej dziewczyny do buzi. Najpierw delikatnie i zmysłowo, niczym podczas gry wstępnej. Pełną erotyzmu chwilę przerywa przeraźliwy krzyk dziewczyny, słyszymy chrzęst kości, a po brodzie Maren zaczyna spływać strużka krwi.

Maren wydaje się w równym stopniu zdezorientowana tym co się właśnie wydarzyło jak zszokowane i przestraszone są pozostałe dziewczyny. Umorusana od krwi wybiega i ucieka w kierunku domu waląc w drzwi frontowe. „Znowu” – pyta ją wyraźnie wściekły, ale nie sprawiajacy wrażenia zaskoczonego ojciec od samego progu. Każe córce spakować się w trzy minuty i wsiadać do samochodu, tak aby zdążyć przed policją. Jakiś czas później, w dniu osiemnastoletnich urodzin Maren budzi się w pustym motelu znajdując kopertę z pieniędzmi, odręcznie napisany list, własny akt urodzenia i kasetę magnetofonową. Ojciec nie wytrzymał, porzucił dziewczynę nagrywając jednak wyjaśnienia, które mają pomóc zrozumieć jej kim jest oraz jak i kiedy to wszystkie się zaczęło. Co z tym zrobi, to już zależy od niej samej, ale jeśli chce znaleźć odpowiedzi na trapiące ją pytania, musi odnaleźć matkę. Nasza bohaterka wyrusza więc w drogę, podczas której dowiaduje się, że takich jak ona jest więcej. Jednym z nich jest młody chłopak Lee. Wyraźnie bardziej doświadczony „zjadacz” – bo tak siebie nazywają – postanawia pomóc dziewczynie, choć z biegiem czasu to kto komu pomaga w tej relacji, staje się coraz mniej oczywiste.

Tak, Do ostatniej kości to romas o dwóje kanibali. Tak, to kino drogi gdzie od celu ważniejsza jest sama podróż oraz to czego uczą i dowiadują się o sobie nasi bohaterowie. Tak, to też pełen świetnie zrealizowanego gore body horror, w którym elementy grozy stają się w wręcz metafizyczne, wyrywając ze strefy komfortu nie swoją brutalnością i naturalizmem, a nastawieniem widza do bohaterów, których przecież powinniśmy bez wahania potępić, odsądzić od czci i wiary już przy pierwszym spotkaniu. Tak jednak nie jest, a przynajmniej nie jest to tak proste i oczywiste. Dlaczego? Bo nowy film Luci Guadagnino oprócz bycia kanibalistycznym lovestory przede wszystkim jest pełną odcieni szarości metaforą dojrzewania, ale tego ciężkiego, pełnego nierozumienia wokół, niezrozumienia samego siebie, nienawiści i obrzydzenia do samego siebie dojrzewania. To już zrozumieć znacznie ławiej, szczególnie gdy jedyną ucieczka od samotności, na którą wydają się być skazani wszyscy „zjadacze”, Maren i Lee odnajują we własnych ramionach. To prowadzi nas jednak do kolejnego pytania – na ile zakochani bohaterowie pomagają sobie nawzajem, a na ile sami sobie szkodzą?

Mieszając romans, horror i wyraźną strukturę kina drogi reżyser łatwo mógł wpaść w pułapkę, w której każdy z gatunków mógłby dla nastawionego na konkretne doznania widza stać się jedynie pretekstowy, niewykorzystany. Tego  Guadagnino na szczęście umiejętnie unika  doskonale wiedząc w którym momencie uderzyć w które tony. Wszystko jednak służy konkretnemu celowi, którym jest opowieść o dwójce zakochanych wyrzutków, wewnętrznym konflikcie i ich wspólnym pragnieniu, które tak samo ich łączy, jak i dzieli.

Małomiasteczkowa Ameryka epoki Reagana po której podróżują nasi bohaterowie wydaje się być zupełnie jak dżinsy Lee czy niedopasowane ogrodniczki Maren – znoszona, obdarta i zaniedbana. W tym brudzie, pyle i wyschniętych kałużach jest jednak pewne piękno gdy spojrzymy dalej i nagle dostrzeżemy surowy majestat trawiastych stepów Nebraski, potężnych słupów telefraficznych zderzajacych się z dziką przyrodą i zielonych kukurydzianych pół oświetlonych przez pobliski dożynkowy lunapark. Ten obraz ejtisowych Stanów zupełnie niewspółgra z tym co widzimy np. w romantyzujących epokę „Stranger Things„, ale doskonale konotuje z relacją naszych boharów, która też na pierwszy rzut oka zdaje się oparta na czymś złym, niemoralnym, toksycznym i nieczystym, ale im głębiej staramy się patrzyć, tym znajdujemy w sobie więcej zrozumienia i empatii dla tej dwójki skazanych na siebie wyrzutków.

Reżyser wspina się na szczyt inscenizacyjnego kunsztu w portretowaniu dwójki zakochanych i ich podrózy zarówno w pokrapianych gęstą krwistą posoką scenach gdy Maren i Lee poddają się swojej naturze, jak i w tych bardziej wyciszonych, stawiajacy nacisk na targające nimi wewnętrzne konflikty i emocjonalną samotność, w których Guadagnino i aktorzy mogą uwiarygodnić widzowi budującą się między nimi relację.

Oprócz świetnie zagranej pary bohaterów, gdzie Timothee Chamalet odnajde w sobie największe pokłady charyzmy od czasów ostatniej współpracy z Guadagnino, a Taylor Russel, którą przyznam do tej pory głównie kojarzyłem z familijnego sci-fi netfliksa „Zagubieni w kosmosie”, a która to zgłasza akces do wbicia się w karuzelę aktorów dokonale odnajdujących się w ambitniejszych i autorskich projektach, włoski reżyser korzystając z możliwości struktury kina drogi poznał nas z kilkoma znakomiotymi bohaterami drugoplanowymi.

Jednym z nich i najistotniejszym dla fabuły jest grany przez hipnotycznie dziwnego i przerażającego zarazem Marka Rylance’a Sully. Sully to pierwszy „zjadacz”, którego spotyka na swojej drodze Maren i który nijako wprowadza ją w ten świat, sam odnajdując w dziewczynie ucieczkę od doskwierającej mu od lat samotności. Dziewczyna wyczuwa jednak pewne 'negatywne wibracje’ i ucieka od niego. I cóż, powiedzmy delikatnie, że nie zniósł tego najlepej. Prawdziwe 10 minut paraliżującego strachu zaserwował nam swoim występem stały drugoplanowy bywalec Mark Stuhlbarg, który podczas swojego krótkiego epizodu pokazał nam oblicze kanibala pogodzonego ze swoją naturą, który poddaje się swojej naturze i nie ma już siły na empatie i pochylanie się nad własną moralnoscią. Spotkanie z nim stanowiło dla naszych bohaterów istotny drogowskaz, a raczej krwistoczerwony znak stop wyznaczający granicę, które sami nie chcą przekraczać.

Cała ta historia jest z resztą oparta o motwy granicy. Granica między dobrem a złem, pragnieniem a koniecznością, miłością a toksyczną relacją. Również w nasych głowach, a przynajmniej w mojej, na czas seansu Do ostatniej kości pewne granicy uległy zaskakującym zatarciom. W gruncie rzeczy to prosta historia, ale jest niej coś poetyckiego, coś metafiycznego i to reżyserowi udało się oddać doskonale.


Do ostatniej kości recenzja filmu