Blondynka recenzja filmu 2022

Blondynka (2022): Urodzona by cierpieć

Nie od dziś wiadomo, że życiorys postaci tak ikonicznych, stanowiących wręcz pomnik swoich czasów jaki Marilyn Monroe stanowiła dla Hollywood lat 50. i 60., z upływem czasu i każdym kolejnym opracowaniem coraz bardziej zaczyna romansować z fikcją i wyobrażeniem autora o swoim bohaterze, a coraz mniej interesuje się powszechnie znanymi faktami. Podobnie sprawy się mają w powieści Joyce Carol Oates z 2000 roku, które na warsztat wziął Andrew Dominiki przygotowując scenariusz do Blondynki. Uzbrojony w tą wiedze i świadomy, że będę miał do czynienia z pewnym wyobrażeniem autora, liczyłem na kinematograficzną podróż przez życie Marilyn Monroe. Podróż, w której zamiast chirurgicznego podążania po biograficznych wątkach i odhaczaniu kolejnych przystanków, otrzymam miejsce na refleksje, nadanie kluczowym momentom życiorysu aktorki odpowiednich kontekstów. W końcu liczyłem, że Dominik podobnie jak Oates oddzieli od siebie Norme Jean i jej artystyczne alter ego Marilyn Monroe i skupi się nie tylko na ikonie kina, symbolu, ale też na człowieku z krwi i kości. Hm. Wiecie co mówią o liczeniu?

Norme Jean poznajemy już w latach dzieciństwa, kiedy wychowywana przez psychicznie chorą mamę w dniu urodzin otrzymuje prezent – zdjęcie pewnego mężczyzny. „Popatrz Normo. Ten pan to twój ojciec” – oznajmia matka i przestrzega córkę przed jakimkolwiek dotykaniem wyblakłej fotografii. Nie wiemy czy mężczyzna na zdjęciu to faktycznie ojciec Normy czy wymysł targanego chorobą umysłu kobiety. Słowa matki i marzenie kryjące się w oczach dziewczynki na widok rzekomego ojca zostają jednak z nami i z nią do końca seansu. Chwile później obwiniająca o odejście mężczyzny matka próbuje utopić Normę w wannie pełnej gorącej wody. I tak zaczyna się droga naszej bohaterki. Droga przy której słowo cierpienie stanowi ogromne niedopowiedzenie.

Zakończony aborcją trójstronny romans, nieudane małżeństwa, przemoc domowa, seksualna, brutalne i obrazoburcze wręcz wykorzystanie przez JFK, to krzyż który razem z Normą musimy dźwigać podczas seansu Blondynki. Krótkie przerwy od cierpienia, w których Norma zdaje się zachowywać niczym płetwonurek biorący oddech przed kolejnym zanurzeniem, wydają się być wprowadzone tylko po to, aby ze zdwojoną siłą uderzyć w widza i bohaterkę w kolejnej scenie. I choć podoba mi się pewna konfrontacyjna prowokacja ze strony reżysera, próbującego wyrwać widza z poza sfery komfortu i jego wyobrażeń na temat Marilyn, jego błąd polega na przeświadczeniu, iż pogrążanie się w cierpieniu pozbawionego kotwicy emocjonalnej jest czymś interesującym samym w sobie.

Podoba mi się wizualna kreatywność Blondynki, jak na przykład kolorystyczne oddzielenie Normy jako osoby od Marilyn jako jej alter ego. Szkoda tylko, że czarno białe zdjęcia i , zmieniające proporcje kadry, w których  pojawiała się Marilyn, stanowią dla reżysera jedynie przyczynek do przypomnienia widzowi ikonicznych ujęć i fotografii z udziałem aktorki. Chłodna, lekko prześwietlona kolorystyka z udziałem Normy zachęca nas do skupienia się na udręczonej twarzy bohaterki i targającym jej obliczem smutkiem, strachem czy przede wszystkim – olbrzymim brakiem pewności siebie.

Ana de Armas w roli Marilyn absolutnie błyszczy. Kubańska aktorka doskonale lawiruje między dwiema osobowościami, płynnie przechodząc między przesłodzoną powierzchownością Monroe, do płochliwej, niepewnej siebie Normy.  Na jej policzkach rzadko nie dostrzeżemy łez, natomiast postać Marilyn to aktorskie zderzenie się z ikoną. W obu rolach odnajduje się doskonale, zważywszy w szczególności na to jakim wysiłkiem fizycznym, a przede wszystkim psychicznym musiało być udźwignięcie scenariusza i pomysłu na postać autorstwa Andrew Dominika. Na drugim planie udane epizody zaliczają wcielający się w kolejnych mężów Normy Adrien Brody i Bobby Cannavale.

W Blondynce Andrew Dominik zmarnował szansę na wykorzystanie życia Marilyn do skomentowania dzisiejszych realiów i roli kobiety we współczesnym Hollywood. Nie spróbował również przedstawić nam swojej bohaterki na nowo, odrzeć ją z jej ikoniczności, a zamiast tego pokazać inne oblicze. Ba. Wydaje się nawet jakby sam reżyser był przestraszony gdy Blondynka przestaje się skupiać jedynie na cierpieniu i nieustanej udręce bohaterki. Gdy film zaczyna pokazywać Norme jako spostrzegawczą, zaznajomioną z twórczością Dostojewskiego kobietę z artystycznym spojrzeniem, którym potrafiła zaskoczyć nietraktujących jej zbyt poważnie mężczyzn, Dominik szybko ucina temat i z powrotem czyni z niej uosobienie bólu, poniżenia i męczarni. Jego Norma urodziła się jedynie po to aby cierpieć.

Powiedziałbym nawet, że jako reżyser ulega pewnej hipokryzji rozliczając wizerunek Marilyn jako kobiety uprzedmiotowionej, traktowanej niepoważnie i sprowadzonej do poziomu ekranowego produktu za życia, samemu przy tym pozbawiając ją w swoim filmie człowieczeństwa kosztem uprawiania swego rodzaju kina eksploatacji psychicznego udręczenia.

Takie przynajmniej można odnieść wrażenie po blisko 3-godzinnym seansie, w którym na próżno było mi dostrzec w Normie/Marilyn postać z krwi i kości. Powiedziałbym nawet, że ulega depersonalizacji na rzecz sadystycznego wręcz skupienia się reżysera na udręczaniu swojej bohaterki. Czy poza przeprowadzeniem Marilyn przez pasmo nieszczęść reżyser dzieli się z nami jakąś refleksją? Czy może ogranicza się ona do przewijającej się przez cały film figury ojca jako kogoś, kto uchroni ją przed brzydotą otaczającego świata? Cóż, to już kwestia indywidualnej interpretacji. Ja jednak po seansie Blondynki pozostałem wypruty z emocji, zmęczony i pusty w środku. Tak Panie Dominik, życie Marilyn było smutne. Niestety podobnie jak Pana film, tyle że chyba nie sposób w jaki Pan zamierzał.


 


Historia małżeńska recenzja