Aquaman i Zaginione Królestwo recenzja filmu

Aquaman i Zaginione Królestwo (2023): Ryba psuje się od głowy

Po ponad 10 latach od premiery „Człowieka ze stali” pewien rozdział w historii obecnego DCU dobiega końca. Puentą i niestety swoistą kropką nad i uniwersum tworzonego przez Warner Bros. jest Aquaman i Zaginione Królestwo. Jest to puenta o tyle smutna, bo choć DCUE miało pewne przebłyski i lepsze momenty, tak w przeważającej większości dostarczało nam co najwyżej przeciętne bądź zwyczajnie złe filmy. Jednym z takich przebłysków był właśnie pierwszy „Aquaman” z 2018 roku, który dla mnie do tej pory stanowi wzór świetnie skrojonego, samoświadomego kina rozrywkowego do którego chce się wracać. Niestety, przez liczne produkcyjne perturbacje i odczuwalne podczas seansu zmęczenie wszystkich współtworzących ten projekt sequel stanowi swoistą antytezę swojego poprzednika, doskonale podsumowując i przypominając nam wszystko co najgorsze w superbohaterskich filmach ze stajni Warnera.

Po wydarzeniach z finału poprzedniego filmu, pokonaniu i uwięzieniu brata Orma, Arthura spotykamy po kilkunastu miesiącach gdy swoje życie stara się dzielić między ląd a głębiny oceanów. Na lądzie nico zmęczony acz szczęśliwy Aquaman spełnia się w roli męża Mery i ojca Arthura Juniora. Jak sam przyznaje, rola ojca okazała się cięższa niż przypuszczał, choć nie tak ciężka jak okazała się rola króla. Co tu dużo mówić… Arthurowi nudzi się królowanie, zasypia na naradach, męczy go słuchanie poddanych i audiencje, a jedyną rozrywkę dostarcza mu udział w nielegalnych walkach na arenach Atlantydy.

W tym ogólnym zmęczeniu i królowaniu jak gwiazdka z nieba spada mu powrót dawnego łaknącego zemsty nemezis – Black Manty. Niestety, poszukujący od lat drogi powrotu na Atlantydę, Manta, na lodowej pustyni Antarktydy odnalazł tajemniczy artefakt zwany złowieszczo Czarnym Trójzębem. Teraz, uzbrojony w nową potężną broń oraz swój pancerz z laserami, w końcu jest gotów do walki z Aquamanem jak równy z równym. Zemsta za śmierć ojca jeszcze nigdy nie była tak blisko. Opętany przez tajemniczą moc ukrytą w jego nowym orężu Manta w drodze do zemsty postanawia uwolnić zakute w lodzie Antarktydy starożytne siły. Pomóc w tym ma skradzione złoże Orichalcum, minerału emitującego gazy cieplarniane zdolne całkowicie zdestabilizować i zmienić klimat Ziemi. Aby powstrzymać swojego dawnego wroga, Arthur łączy siły ze swoim uwięzionym bratem Ormem i obaj muszą spróbować zapomnieć o dzielącej ich przeszłości, aby ocalić nie tylko Atlantydę, ale całą planetę.

Po gigantycznym komercyjnym i finansowym sukcesie pierwszego „Aquamena”, który pozytywne oceny krytyków i widzów połączył z ponad miliardowym przychodem z box office, sequel okazał się projektem nad którym ewidentnie wisiała jakaś prawdziwa klątwa. Już na samym początku zaczęło się od problemów, bo zaplanowane w 2020 roku wyjście na plan na ponad rok zablokowała pandemia. Później w cały projekt uderzyła sprawa głośnego medialnie procesu Deep-Heard, który wpłynął i na atmosferę podczas produkcji i na jej zdolności marketingowe. Na dobicie dołożył się jeszcze strajk aktorów, brak możliwości promowania filmu oraz jasny sygnał od nowych włodarzy DC Studio Jamesa Gunna i Petera Safrana, że wraz z nowym Aquamanem skończy się uniwersum DC w dotychczasowym kształcie i składzie osobowym.

To wszystko uczyniło z Zaginionego Królestwa film niechciany, film przypominający metaforyczne śmierdzące jajko (albo w tym kontekście lepiej powiedzieć śmierdzącą rybę), które trzeba wypuścić do kin, ale o którym najlepiej szybko zapomnieć i ruszyć dalej. Szkoda tylko, że w tym wszystkim, w tej potrzebie spójności, kreowania uniwersum i rewitalizacji franczyzy zapomniano, że można po prostu zrobić dobry solowy film z lubianym przez widzów bohaterem. Nie wiem czy ktokolwiek o tym pomyślał, ale po seansie jestem za to absolutnie przekonany, że tym projektem wszyscy zaangażowaniu bez wyjątku byli zwyczajnie zmęczeni. I to niestety czuć na każdym kroku…

Przyznam szczerze, że dawno nie wyszedłem z kina tak wykończony jak po dwóch godzinach seansu Zaginionego Królestwa. Nuda, marazm, senność – to przymiotniki najlepiej opisujące zarówno jakość scenariusza, prowadzoną narrację oraz moje odczucia po wyjściu z kina. Jestem w stanie wiele wybaczyć kinowi superbohaterskiemu. Kiepskie efekty specjalne, lekka sztampa, infantylność i atakujące nas z każdej strony luzackie żarciki, to rzeczy na które przestaje zwracać uwagę gdy w parze idzie przemyślany scenariusz i przede wszystkim sympatyczni bohaterowie. Tu niestety nie otrzymujemy ani jednego ani drugiego.

Umówmy się, scenariusz pierwszego Aquamana był prościutki i oparty na znanych i do bólu powtarzanych w kinie rozrywkowym schematach. Wtedy jednak działał, bo działało wszystko wokół. Działa relacja Arthura i Mery, która z wiadomych przyczyn tutaj ogranicza się do minimum scen z udziałem aktorki, a tam stanowiła jeden z motorów napędowych produkcji. Dział Arthur jako protagonista, który był tym nieokrzesanym i przesadnie wyluzowanym bohaterem na modłę marvelowego Thora, a tu jest irytującym i manierycznie odgrywanym bucem z Momoą, który prawdopodobnie nie zorientował się, że zszedł już z planu zdjęciowego „Fast X„. Sceny akcji? Pamiętacie pracę kamery w scenie inwazji na latarnię ojca Arthura, albo tą rozgrywającą się w Sycylii, gdzie mimo kilku równolegle eksponowanych planów doskonale wiedzieliśmy co się dzieje na ekranie? Tutaj nie ma ani jednej takiej sceny, a najlepszą dostajemy w zasadzie na samym początku filmu. W końcu czy pamiętacie jak przepięknie wyglądała mieniąca się kolorami Atlantyda w 2018 roku z ośmiornica grającą na perkusji? Tej z 2023 roku bliżej do mulistego Talokanu z „Wakanda Forever„, choć żeby być uczciwym, aż tak źle nie jest. Ośmiornicy grającej na perkusji też nie ma, dostajemy za to ośmiornice Topo, która spełnia rolę comic reliefa i jednocześnie szpiegowskiego drona dla naszych bohaterów.

Nie wymieniam jednak tego wszystkiego tylko żeby się znęcać na filmem i jego twórcami. Po ludzku mi ich żal, bo niestety w Zaginionym Królestwie jak na dłoni widać wpływ piekła produkcyjnego, w którym znalazł się ten film. Widać jednak też coś jeszcze, bo odczuwalne podczas seansu zmęczenie swoim projektem tak utalentowanego i obdarzonego doskonałym reżyserskim okiem Jamesa Wana, jest mocno symptomatyczne w kontekście ogólnego zmęczenia kinem superbohaterskim przez widownię. Kiedy twórcy sami zaczynają się nudzić swoimi projektami, ich coraz większą schematycznością i koniecznością dopasowania do sztywnych ram istniejącego uniwersum, naprawdę ciężko pozytywnie patrzeć w przyszłość. Nazwijcie mnie defetystą, ale dla mnie to kwestia mocno symboliczna, pokazująca pewien ogólnie panujący trend.

I to nie tak, że nie było w tym filmie pozytywnych momentów. W całej tej zawiewającej nieświeżą rybą atmosferze marazmu i nudy swoistym powiewem świeżości był Patrick Wilson w roli Orma, któremu chyba jedynemu cokolwiek chciało się na planie Aquamana. Ogólnie oparcie filmu na skomplikowanej braterskiej relacji Arthura z Ormem oraz swoista rehabilitacja tegoż był doskonałym pomysłem i nie ukrywam gdzieniegdzie dostarczył mi okazji do niewielkiego uśmiechu pod nosem. Pomysł był dobry i chęci były dobre, ale niestety infantylizm w dialogach, sztampa i bucowaty Momoa nie pozwoliły mu odpowiednio wybrzmieć. Warto to jednak odnotować, bo to dowód na zalążki dużego potencjału, który w lepszych okolicznościach mogła mieć ta produkcja.

„Ryba psuje się od głowy” – to zarówno tytuł recenzji, jak i moja ukryta konstatacja nad kondycją obecnego kina rozrywkowego. Olbrzymie pieniądze, które jeszcze pare lat temu dostarczały wielkim studiom takie filmy jak właśnie pierwszy „Aquaman” czy hity od Marvela dziś są przeszłością. Te same pieniądze zdążyły niestety zepsuć i zdeprawować tych na górze – prezesów, dyrektorów, włodarzy olbrzymich studiów, którzy w pewnym momencie prawdopodobnie zaczęli wierzyć, że jakiegokolwiek zakalca by nie upichcili, widz i tak z wywieszonym językiem poleci do kina, a na końcu obliże się ze smakiem i jeszcze podziękuje. No nie drodzy panowie…

W tym roku następuje weryfikacja, mocno negatywna weryfikacja. Filmy nie zarabiają jak kiedyś, bo nie wyglądają, nie są kreatywne i nie proponują jakościowej rozrywki jak kiedyś. Owszem, pierwsza część przygód Arthura miała swoje problemy, ale tam umiejętna reżyseria Wana, jego oko do scen akcji, w połączeniu z samoświadomością i kiczem działały razem perfekcyjnie dając nam naprawdę dobre kino rozrywkowe. Tu nie działa absolutnie nic, a z rozrywką ma to niewiele wspólnego.


Aquaman i Zaginione Królestwo recenzja filmu