Małe kobietki autorstwa Louisa May Alcott to powieść ciesząca się Stanach Zjednoczonych statusem kultowej. Nic więc dziwnego, że książka dziś mająca już ponad 150 lat doczekała się nie tylko jednej, nie dwóch a nawet nie trzech, tylko znacznie więcej adaptacji. Ostatnia kinowa wersja z Winoną Ryder, Christianem Bale’m i Susan Sarandon w obsadzie trafiła jednak na duży ekran aż 25 lat temu, a że każde pokolenie młodych dziewczyn powinno otrzymać własną adaptację powieści, szczególnie gdy w końcu głośny i wyraźny głos kobiet jest dla współczesnego kina czymś więcej niż pożądanym, będąca fanką literackiego pierwowzoru Gerta Gerwig postanowiła tchnąć weń nieco życia i na nowo przedstawić historię czterech sióstr współczesnemu pokoleniu wkraczającemu dziś w świat. Ja jednak z kultową amerykańską powieścią nie miałem nic nigdy wspólnego, a o Małych kobietkach dowiedziałem się z opisu fabuły po zwiastunem. Czy więc takie osoby jak ja mają czego szukać w filmie utalentowanej reżyserki?
Głównymi bohaterkami Małych kobietek są dorastające w czasach wojny secesyjnej cztery siostry. Meg, najstarsza z nich, marzy o karierze aktorki, ale i wystawnym weselu i dobrze sytuowanym mężu. Beth jest bardzo rodzinna i ciepła, posiada niezwykły talent do gry na pianinie a swoją bezinteresownością oraz chęcią niesienia pomocy przypomina mamę bardziej niż jakakolwiek z sióstr. Amy jest najmłodsza przez co być może najbardziej rozkapryszona i egocentryczna. Kocha siostry i stale pragnie ich towarzystwa. Marzy też o byciu słynną malarką, ale z pośród pozostałej trójki wyróżnia ją najbardziej praktycznie i realistyczne podejście do życia. Ostatnią z sióstr, wydawać się może najważniejszą z punktu widzenia narracji jest Jo. Jo jest początkową pisarką, która zamiast fantazji o przystojnym, bogatym mężu i gromadce dzieci, skupia się przede wszystkim na realizacji własnych celów, osiąganiu osobistych sukcesów. O te jednak ciężko w czasach gdy rola kobiety była zdefiniowana przez męski świat i męski punkt widzenia.
Cała czwórka dorastała razem mieszkając ze swoją matką Marmee i tęskniąc za walczącym na wojnie ojcem i mężem. Każda z swoimi marzeniami, pragnieniami, każda z inna osobowością i własnych charakterkiem. Dobrym uzupełnieniem żeńskiego kwartetu jest mieszkający w sąsiedztwie łamacz kobiecych serc, Laurie, młodzieniec roztaczający w okół urok nonszalanckiego lekkoducha i romantyka, doprawionego momentami niespecjalnie skrywaną nutką bufonady i arogancji. I on jako spadkobierca bogatego rodu ma swoją rolę do odegrania, swoją rolę do spełnienia, która wyraźnie mu nie w smak. Ku utrapieniu ojca, chłopak zamiast bywać na salonach i uczyć się łaciny woli spędzać czas z siostrami March. Szczególnie z Jo, w której dostrzega ten sam bunt, tę samą nonszalancje i zadurza się w niej od pierwszego wejrzenia… Dorastanie ma jednak ten minus, że kiedyś się kończy. Marzenia i cele pozostają marzeniami i celami, a każdy musi wybrać własną ścieżkę. To właśnie o tych decyzjach, o zderzeniu z dorosłością, o różnych drogach które obieramy i różnorodności każdej i każdego z nas są Małe kobietki.
Już po pierwszych kilkunastu minutach, nawet bez znajomości pierwowzoru, widać, że reżyserka obrała własną drogę do opowiedzenia znanej historii. Zamiast opowiadać historię w dwóch odrębnych częściach, scenariusz Gerwig splata ze sobą przedziały czasowe, opowiadając równoległe narracje, które się uzupełniają i dobrze działają, szczególnie gdy reżyserka chce pokazać, jak z biegiem czasu bardzo każda siostra zmieniła się, co na to wpłynęło i jak wcześniej podjęte decyzje wpłynęły na ich dalsze życie. Niechronologiczność w przedstawianiu poszczególnych zdarzeń mocno przypomina netfliksowego „Wiedźmina” i pewnie podobnie jak w przypadku serialu sprawi, że film Gerty Gerwig 'kilka osób’ mocno zirytuje. Ja jednak widzę to jako doskonały zabieg aby z jednej strony zaoferować ludziom znającym książkę tę samą historię, ale opowiadaną w takim sposób, że nadaje całej opowieści całkowicie nowe i świeże spojrzenia, a z drugiej czyni dla osób nie mających wcześniej styczności z Małymi kobietkami film dużo bardziej atrakcyjnym aniżeli miałoby to pewnie miejscy gdyby otrzymali klasyczną, dzielącą opowieść jak książka na dwie części narracje typowego kostiumowego melodramatu.
Praca Gerty Gerwig przynosi znakomite rezultaty zarówno jeśli chodzi o świetnie zaplanowany scenariusz, jak i reżyserie, dzięki której każda z bohaterek ma w Małych kobietkach miejsce dla siebie, każda zyskuje swój charakter, tworzy pełnokrwistą postać i żadna nie wydaje się być spychana na drugi plan. Oczywiście, z racji na przyjętą narrację, w której na historię spoglądamy oczami Jo, wówczas już uznanej pisarki i autorki tytułowej książki, jej postać zdaje się wysuwać najbardziej na pierwszy plan, ale nie znaczy to bynajmniej, że pozostałe siostry są w filmie postaciami mniej istotnymi dla opowieści i nieważnymi dla widza.
Małe kobietki to też znakomita obsada i gra aktorska. Współpracująca już z Gerwig przy okazji „Lady Bird” Saoirse Ronan jako Jo wypada bardzo autentycznie. Aktorka świetnie potrafiła uchwycić proto-feministyczny charakter swojej bohaterki, nie popadając przy tym ani przez chwilę w jednowymiarowość i pułapkę tych typów postaci, które w zamiarze powinny być kimś więcej, a stają się jedynie chodzącym manifestem. Nie, jej Jo jest pełna wad i zalet, popełnia błędy, unosi się dumą, czasem irytuje, wydaje się zblazowana i nie zawsze ma racje, a mimo to jej zmaganie się z codziennością i ścieranie się z szowinistycznym światem oraz męskim punktem widzenia, irytuje nas tak samo jak ją. Czemu? Właśnie przez to, że mamy okazje ją polubić, zrozumieć i postawić się na jej miejscu bez względu na naszą płeć.
Świetnie wypada też Florence Pugh, która swoją charyzmą skrada każdą scenę i kreuje z Amy bardzo ciekawą, pełną sprzeczności bohaterkę, której może nie zawsze będziemy kibicować, ale która jednocześnie wydaje się najciekawsza z wszystkich sióstr. Mniej wyraziste i spektakularne występy zaliczyła Emma Watson i Eliza Scanlen, które po prostu dobrze odgrywają swoje role, ale nie wykazują się szczególnie niczym spektakularnym, a ich bohaterki nie mają tyle charakteru co wcześniej wymienionej dwójki. Na drugim planie znakomitą chemię z Saoirse Ronan ma doskonale odnajdujący się w emploi zamyślonego młodzieńca Timothée Chalamet, a swój udział w filmie mocno zaznaczają też weteranki kina Laura Dern i Meryl Streep.
Gerta Gerwig świetnie odnajduje balans między nowoczesnym, atrakcyjnym dla współczesnego widza przedstawieniem całej historii, a mimo wszystko zachowaniem ducha klasycznego kostiumowego melodramatu. Podobnie jest również jeśli chodzi o zderzenie warstwy światopoglądowej, w której reżyserka szczególnie dotyka tematu różnych ról jakie współcześnie mogą i powinny pełnić kobiety, ich ambicji i potrzeby samorealizacji, tym samym jednocześnie bardzo wyraźnie zaznacza, że feministyczny komentarz, jak i pewne obawy autorki powieści, mimo upływu lat nie straciły na znaczeniu i choć społeczna świadomość oraz rola kobiet uległy znacznej poprawie, to o pewnych kwestiach wciąż trzeba mówić głośno i wyraźnie. Tak samo głośny i wyraźny jest autorski głos Gerty Gerwig i tak samo słyszalny powinien być głos innych kobiecych reżyserek w Hollywood XXI wieku. I cóż, tu tak samo można stwierdzić, że wszystko zmienia się na lepsze, że idą lepsze czasy, ale czy aby na pewno nie ma już miejsca na poprawę? Z tym pytaniem zostawię każdego z Was, a na koniec dodam, że osobiście rozpatruje niedocenienie znakomitej reżyserii Gerty Gerwig w oscarowych nominacjach w charakterze niemałego skandalu…
Zdjęcia: Yorick Le Saux
CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI I CIEKAWYCH ZESTAWIEŃ? POLUB NAS I BĄDŹ NA BIEŻĄCO: