Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale mam wrażenie, że pierwsze zapowiedzi na temat filmu gangsterskiego od Martina Scorsese o roboczym tytule The Irishman sięgają już niemal poprzedniej dekady. Pamiętam, że niemal co rok w sieci pojawiały się informacje o planach i kolejnych próbach wcielenia tego projektu w życie, a wzmianki o zaangażowaniu Roberta DeNiro, powracającego po długiej emeryturze Joe Pesciego i mającego wystąpić u Scorsese po raz pierwszy Al’a Pacino, elektryzowały widzów, którzy podobnie jak ja z nostalgią i tęsknotą co jakiś czas wracali do „Chłopców z ferajny”, „Kasyna” czy trylogii „Ojca chrzestnego”. Jednak kolejne zamknięte drzwi i książeczki czekowe przez szefów wielkich wytwórni, mijające lata i stygnący entuzjazm w okół produkcji kazał myśleć, że Irlandczyk już na zawsze pozostanie jednym z tych nigdy nie zrealizowanych filmów wielkiego reżysera, o którym przez lata będzie się mówić jak mógłby być dobry gdyby miał szansę powstać. I wtedy pojawił się Netflix, który nie tylko dał Scorsese pieniądze, których inni mu dać nie chcieli, ale również obdarzył reżysera całkowitą twórczą swobodą. Efekt? Ponad trzy i pół godzinny epos gangsterski, w którym Scorsese zmierza się z własną twórczością oraz nijako zwieńcza swój dotychczasowy dorobek filmem o przemijaniu, odchodzeniu w niepamięć i rozliczaniu się z własnej przeszłości.
Kiedy pierwszy raz spotykamy Franka Sheerana jest on białowłosym staruszkiem o aparycji Roberta DeNiro, który jako narrator własnej historii u kresu swojego życia zaczyna opowiadać nam o tym jak po jednym przypadkowym spotkaniu zaczął pracować dla nowojorskiej mafii. Jego historia cofa nas do późnych lat 40., kiedy jako zamężny weteran wojenny i kierowca ciężarówki związkowej zupełnie przypadkowo spotyka się z mafiosem Russellem Bufalino na poboczu drogi w kierunku Pensylwanii. Nasz bohater, który ewidentnie oczekuje od życia czegoś więcej aniżeli rozwożenia steków po pobliskich restauracjach, zaczyna wykonywać drobne zadania. Początkowo ima się małych robótek w stylu zawieź, zastrasz, zbierz haracz, żeby z biegiem czasu powoli pnąc się po szczeblach mafijnej hierarchii, zostać prawą ręką wysoko postawionych członków familii. Ręką, która nigdy nie zadaje pytań gdy trzeba pociągnąć za spust. W końcu grany przez Joe Pesci’ego, Russell, zleca Frankowi odegranie roli pośrednika między mafią a szefem największego związku w USA – Jimmym Hoffą, w którego brawurowo wcielił Al Pacino. Obaj panowie zostają bliskimi przyjaciółmi, ale gdy interesy między mafijnymi chlebodawcami Franka, a dążącym do utrzymania władzy w związku Hoffą zaczynają być sprzeczne, Sheeran musi podjąć decyzję, którą ze stron ostatecznie zdradzić.
Nie da się ukryć, że Irlandczyk w każdym elemencie działa nostalgicznie na odbiorcę, który z tęsknotą spoglądał w kierunku wielkich gangsterskich eposów. W obsadzie sami giganci, za kamerą mistrz gatunku, a rozmach i ambicje produkcji już na samym wstępie pozwalają wierzyć, że będziemy mieli tu do czynienia z czymś wyjątkowym, unikalnym jeśli chodzi o kino wskroś współczesne. I tak w istocie jest, ale Ci którzy spodziewali się przedłużenia narracji obranej przez reżysera w jego dwóch poprzednich gangsterskich klasykach, muszą się przygotować, że w Irlandczyku, podobnie jak jego główny bohater, Martin Scorsese zmierza się nijako z własną przeszłością, własną twórczością i zaczyna patrzeć na swoich bohaterów z nieco innej perspektywy.
Reżyser postanawia odrzeć gangsterów z romantyzmu, odebrać mafii glamour i szyk, który przyciągał do niej widzów poprzedniej epoki. Nasi bohaterze to nie ludzie z honorem i kodeksem, a mafia to nie rodzina i lojalność. Irlandczyk w swojej trójaktowej strukturze – w której zaczynamy od lawirowania po meandrach mafijnego półświatkach, przez akt środkowy, który stanowi punkt zwrotny w życiu bohatera, po finał, gdzie widzimy Franka u kresu swojego życia i który pokazuje nam jego pustkę i ostateczną żałość – to opowieść o nieuchronności przemijania i upływie czasu, który wcześniej czy później wystawia nam rachunek. Sam bohater dowiaduje się, że zapłata za grzech nie zawsze jest wypłacana krwią. To truizm, że przestępcy zawsze kończą w więzieniu lub martwi. Dla Franka prawdziwą karą jest nieobecność w życiu córki i ciążące wyrzuty sumienia związane z jednym telefonem.
Jeśli chodzi o dynamikę opowiadania, to paradoksalnie Irlandczykowi znacznie bliżej do religijnego „Milczenia”, czyli poprzedniego filmu Scorsese, aniżeli do „Chłopców z ferajny” czy „Kasyna”. W historii życia Franka Sheerana jest dużo więcej melancholii, zadumy, mniej rzeczy nagłych, niespodziewanych, seksualizujących męskość i brutalność. Jeśli dochodzi do przemocy, to czuć jej bezcelowość. Wszystko odbywa się szybko i beznamiętnie, jakby od niechcenia. Nie doznamy w niej pewnej namiętności i ekscytacji, a raczej pewną mechaniczność. Reżyser sprowadza ją do jednej chwili, momentu, który składa się na drogę jaką obiera Frank, a nie który ma stanowić pokaz brutalności sam w sobie.
Choć bardzo podoba mi się drogą jaką obiera Scorsese w Irlandczyku, to naprawdę ciężko mi zrozumieć niektóre z jego wyborów, a postawienie na komputerowe odmłodzenie aktorów jest jednym z nich. Z racji na to, iż fabuła filmu rozgrywa się na przestrzeni całych dziesięcioleci, przez nietrafiony moim zdaniem wybór reżysera, aby sztucznie odmłodzić Roberta DeNiro, Joe Pesci’ego i Al’a Pacino, praktycznie przez większą część filmu jesteśmy zmuszeni śledzić zmagania wybitnych aktorów z własną fizycznością. Efekt CGI wygładzający twarze naszych bohaterów zwyczajnie nie potrafi sprawić, aby niemal 75 letni aktor poruszał się z dynamiką i płynnością 30-latka. Największe piętno odciska to w tych scenach w których np. DeNiro biegnie, bije czy kopie inną postać na ekranie, a my widzimy ten kontrast pomiędzy odmłodzonym wizerunkiem aktora, a ociężałymi, chwiejnymi ruchami charakterystycznymi dla osób w pewnym wieku. Zupełnie jakby ktoś próbował oszukać czas.
Z resztą nie rozumiem tej decyzji na kilku płaszczyznach, bo przecież Irlandczyk, dla którego motyw starzenia się i przemijania jest przecież bardzo istotny w opowiadanej historii, mógłby naprawdę dużo zyskać gdybyśmy to starzenie i przemijanie faktycznie u jego bohaterów mogli zaobserwować. DeNiro odmłodzony do około trzydziestki, wygląda jak DeNiro koło pięćdziesiątki, a po raz pierwszy spotykamy go w latach 40. Wywołuje to u mnie pewien dysonans poznawczy, bo zwyczajnie widzę tą sztuczność nie tylko w ruchach i dynamice bohatera, ale i w symulacji czasu, który oddziałowe na niego w inny sposób niż na innych ludzi.
Podobnie to wygląda w przypadku Joe Pesci’ego, którego mimikę i sceniczną charyzmę ciężko wydobyć z pod warstwy komputerowego efektu. Nie wiem czemu Scorsese nie zdecydował się na zatrudnienie młodszych aktorów do zagrania tych postaci, choćby tylko w najwcześniejszych etapach ich historii. To szczególnie zadziwiające gdy popatrzymy na karierę aktorską Roberta DeNiro, który być może nie zagrałby tylu wspaniałych ról gdyby Francis Ford Coppola nie zdecydował się zatrudnić go do roli młodego Vito Corleone. Być może gdyby reżyser „Ojca chrzestnego” dysponowałby tą technologią wolałby odmłodzić Marlona Brando, a DeNiro nie wystąpiłby później w oscarowych rolach w „Wściekłym byku” czy „Taksówkarzu”.
Pomijając aspekt fizyczności, to i nawet w sposobie gry zatrudnienie młodszego aktora pozwoliłoby podkreślić powolną przemianę bohatera. A tak DeNiro wypada w swojej roli jednak bardzo jednostajnie, bez energii, co istotnie perfekcyjnie sprawdza się w ostatnim akcie filmu, gdy obserwujemy go jako człowieka rozliczającego się ze swojego życia, człowieka któremu doskwiera samotność i poczucie, że nic co zrobił i żadna ciężka decyzja którą podjął nic nie zmieniła, nie miała znaczenia. Być może młodszy aktor, który nadałby energii i siły witalnej Frankowi w pierwszych aktach historii, mógłby tylko pogłębić przygnębiający obraz jego postaci w finale. A tak Sheeran wydaje się tak samo zmęczony życiem i przepełniony przygnębiającą żałością bohaterem na początku swojej drogi, jak i pod jej koniec.
Najlepiej z pośród aktorów bezapelacyjnie wypada Al Pacino, którego pojawienie się na ekranie mocno dynamizuje relacje między postaciami, ożywia fabułę i przy okazji kreuje najciekawszą dialogi w całym Irlandczyku, będąc sam w sobie pewną niewiadomą dla widzów w całej historii. W dużo bardziej stonowanej, ale też świetnie zagranej roli pojawia się Joe Pesci, który mimo iż walczy z wielkim efektem CGI na twarzy potrafi nakreślić nietypowego dla swojego portfolio bohatera. Daleko mu bowiem do krzykliwego, sypiącego bluzgami, agresywnego „funny how” Pesci’ego, z „Chłopców z Ferajny”. Jego Bufalino to portret z jednej strony przerażającego, a z drugiej pełnego autorytetu człowieka, który nigdy nie musi podnosić głosu, by być najbardziej wpływową osobą w pomieszczeniu.
Ciężko mi też znaleźć usprawiedliwienie na tak długi metraż filmu, bo choć nie mam problemu z dłuższą formą, w tym przypadku nie czuje aby służyła ona samej historii. Szczególnie, że mimo sporej ilości czasu wciąż mam wrażenie niewystarczającego rozwinięcia wątku Peggy – córki głównego bohatera i jego największy wyrzut sumienia oraz zmarginalizowanie roli kobiet w całym filmie. Charakterystyczna retardacyjna narracja kojarząca się przede wszystkim z innym eposem gangsterskim, czyli „Dawno temu w Ameryce” Sergio Leone, albo wybitnym obrazem Scorsese „Wściekły byk”, w Irlandczyku zdaje egzamin do pewnego stopnia. Sprawdza się bowiem jako budulec melancholijnego nastroju zmierzającego do ostatecznej autorefleksji, ale w pewnych momentach wydaje się sztuką dla sztuki i jedynie próbą wydłużenia metrażu celem podkreślenia skali całej opowieści.
Ostatecznie ciężko nie nazwać Irlandczyka dobrym filmem. Trzeba go docenić choćby przez jego dojrzałość i to jak piękną klamrę stanowi dla kina gangsterskiego w ogóle. Nie mogę jednak oszukiwać sam siebie twierdząc, że wcale nie czuje delikatnego poczucia zawodu, bo mam wrażenie, że w nieco bardziej skondensowanej formie i z kilkoma innymi decyzjami na etapie preprodukcji, Martin Scorsese mógłby nam dać coś wybitnego. Ale może to i dobrze? W odróżnieniu od bohaterów Irlandczyka Martin Scorsese wciąż ma jeszcze czas i myślę, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Zdjęcia: Rodrigo Prieto
Film Dostępny na:
CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI I CIEKAWYCH ZESTAWIEŃ? POLUB NAS I BĄDŹ NA BIEŻĄCO: