Fallout recenzja serialu

Fallout (2024)

Czyżbyśmy byli świadkami swoistego renesansu na rynku adaptacji gier? Ostatnie coraz częściej można natrafić na takie stwierdzenie i naprawdę trudno się temu dziwić. Jeszcze na początku lat 2000-nych adaptacje gier kojarzyły się głównie z produkcjami typu „Resident Evil”, „Doom” czy „Silent Hill”, które z materiałem źródłowym miały nic, albo niewiele wspólnego, a jedyne co robiły, to wykorzystywały nośny tytuł i nazwę marki do ściągnięcia do kin tłumów zakochanych w swoich grach fanów. Owszem, z perspektywy czasu można uznać, że wiele z nich miało swój przaśny, typowy dla kina z tamtych lat, urok, ale umówmy się – nie były to dobre adaptacje. W następnych latach kolejne próby adaptowania gier wychodziły jeszcze gorzej, bo nie mogliśmy nawet liczyć na rozczulająco nieporadne i kiczowate produkcje w stylu kina klasy B, a zamiast tego otrzymywaliśmy mocno napompowane, a w istocie pozbawione serca i miłości do pierwowzoru korporacyjne produkty w stylu żenującego „Assassin’s Creed’a” czy „Warcraft: Początek”, które ewidentnie tworzyli ludzie kompletnie nie rozumiejący materiału źródłowego na którym pracują.

Dziś wydaje się, że coś drgnęło, że coś zaczyna się zmieniać, a adaptacje gier znalazły nowy przytulniejszy dom jako seriale na platformach steramingowych. Dziś, widząc olbrzymi potencjał zgarnięcia nowej widowni, każdy gigant streamingu chce mieć u siebie jakąś markę. I tak dzięki temu w ostatnich latach otrzymaliśmy ocierające się o arcydzieło „Arcane” od Netflixa oraz najgłośniejszy i jeden z najlepszych serialowych tytułów zeszłego roku, czyli „The Last of Us” od HBO Max. Teraz pora na trzeciego wielkiego gracza na rynku, czyli Amazona i jego  zapowiadanej od lat adaptacji Fallouta, czyli serialu, który ku zaskoczeniu moim i zapewne wielu innym sceptycznie nastawionym widzom, okazał się chyba najbardziej podręcznikową, przemyślaną i przepełnioną miłością do pierwowzoru adaptacją jaką mogliśmy sobie wymarzyć…

Fallout rozpoczyna swoją opowieść planszą z napisem „koniec” w retrofuturystycznej Ameryce lat 50. u szczytu zimnej wojny i „czerwonej paniki”, w której z jednej strony obywatele mają do dyspozycji niesamowite urządzenia, takie jak na przykład domowe roboty-asystenci w kształcie pływających ośmiornic czy Pip-Boye – przenośne komputery na rękę, ale z drugiej, żyją w cieniu terroru przewidywanej i coraz bardziej prawdopodobnej zagłady nuklearnej. W eleganckim domu na wzgórzu w Los Angeles znany z występów w westernach aktor Cooper Howard (Walton Goggins) niechętnie wykonuje sztuczki z lassem na koniu ku uciesze młodego solenizanta i jego gości, wśród których jest też córka naszego kowboja. Po zakończonej pracy, która dla byłej filmowej gwiazdy musiała być dość poniżającym obowiązkiem, świat Coopera zmienia się na zawsze, gdy bomba w końcu spada na Los Angeles, po czym następują kolejne wybuchy, sprawiające, że panorama miasta przypomina koszmar usiany grzybami. Bombardowanie zgodnie z zapowiedzią na planszy oznacza koniec, konkretniej koniec świata jaki znamy, ale w istocie to dopiero tutaj zaczyna się nasza faktyczna podróż.

219 lat później trafiamy pod ziemię do jednej z wielu rozsianych po całych post-nuklearnych pustkowiach Ameryki krypt stworzonych przez korporacje Vault-Tec. Ta, oznaczona numerem 33, stanowi dom dla potomków wybrańców, których było na to stać i którzy mieli na tyle szczęścia ukrywając się w przygotowanych na wypadek wojny nuklearnej Kryptach. Ubrani w niebiesko żółte uniformy i z przyklejonymi uśmiechami na twarzach mieszkańcy z tą swoją uroczą naiwnością, przerysowaną życzliwością i skromnością zdaję się być niczym zawieszona w czasie. Są niczym puszczana w formie telewizyjnej reklamy wizytówka cnót i ideałów amerykańskiego społeczeństwa lat 50. Tutaj każdy ma swoją rolę, swoją pracę, a zarządzający kryptami nadzorcy pilnują aby pamięć o kulturze i cywilizacji upadłej Ameryki nigdy nie zginął. W końcu gdy promieniowanie na zewnątrz spadnie ich zadaniem i rolą będzie na nowo zasiać ziarno cywilizacji na dzikich, pełnych zmutowanych stworzeń i bandytów post-nuklearnych pustkowiach.

Póki co jednak ich największym problemem jest ograniczona dostępność partnerów do prokreacji i tym samym wymiana genów. Aranżowane małżeństwo naszej głównej bohaterki Lucy (Ella Purnell), córki nadzorcy Hanka (Kyle MacLachlan), z mieszkańcem sąsiedniej krypty kończy się napaścią bandytów z powierzchni oraz porwaniem ojca panny młodej. Mimo wyraźnego sprzeciwu Rady z pomocą brata oraz zakochanego w niej kuzyna Lucy opuszcza Kryptę 33 i wyrusza w poszukiwania uprowadzonego ojca. Wyposażona w swój szczery, naiwny uśmiech i otwarte na pomoc serce zdaje się nie wiedzieć jak bardzo jest nieprzygotowana na zderzenie ze rzeczywistością na powierzchni.

W innym miejscu Pustkowi Maximus (Aaron Moten) jest początkującym rekrutem Bractwa Stali, kultowej jednostki militarnej, której zadaniem jest odnajdywanie przedapokaliptycznych artefaktów i oczyszczanie kraju ze zła. W tym celu Bractwo zakłada gigantyczne metalowe skafandry, które czynią z nich potężnych żołnierzy. Maximus głęboko wierzy w ideały Bractwa, choć pomiatany przez dowódców i kolegów z baraku czuje się jak wyrzutek i coraz brakuje mu cierpliwości aby spełnić marzenie i samemu stać się jednym z rycerzy Bractwa. Dzięki zrządzeniu losu zostaje przydzielony do wyruszenia na misję jako giermek lorda noszącego pancerz wspomagany. Nie minie dużo czasu zanim los po raz kolejny się do niego uśmiechnie, umieszczając jego przepełniony rycerskimi ideałami tyłek w pancerzu bojowym o modelu T-60, żeby wkrótce jeszcze obdarzyć go prawą ręką w osobie Thaddeusa (Johnny Pemberton), jego nowego osobistego giermka.

Mniej więcej w tym samym czasie dokarmiany i zamknięty w trumnie Ghoul zostaje wypuszczony przez trójkę łowców nagród. Okazuje się, że jest nim nikt inny jak łysa, pozbawiona nosa i sfatygowana latami wystawienia na promieniowanie pozostałość po Cooperze – naszym wywijającym ponad dwieście lat temu aktorze-kowboju z przyjęcia urodzinowego. I tak droga i losy całej trójki zaczną się przecinać podczas zwariowanej podróży przez Pustkowia. To właśnie zderzenie kompletnie różnych charakterów, motywacji i pokoleń tych, którzy pamiętają i którzy nie znają już innego życia niż to po Wielkiej Wojnie, będzie stanowić motor napędowy całej zwariowanej wycieczki po świecie z Fallouta.

Jonathan Nolan i Lisa Joy („Westworld”) jako nazwiska odpowiadające za współtworzenie serialowej wersji świata z gier Bethesdy (Nolan wyreżyserował nawet 3 pierwsze odc.) może i pozwalały na nieco spokoju i wiary w końcowy sukces, ale w rzeczywistości sposobów na ile można było ten projekt zepsuć już na samym poziomie konceptualnym, było absurdalnie dużo. Umówmy się, wywodzące się z lore LoLa „Arcane” dla większości widzów było niezbadaną, niezapisaną księgą. Z kolei mocno filmowe i oparte na narracji 'The Last of Us” od Naughty Dog stanowiło wręcz gotowy produkt do serialowej adaptacji. Tutaj pułapek było dużo więcej i choć dla wtajemniczonych w lore Fallouta fanów niektóre nieścisłości, niezrozumiałe retcony połączone z zapewnieniami Todda Howarda o trosce o kanoniczności serialu mogą nieco irytować, tak koniec końców otrzymaliśmy po prostu znakomity serial niezwykle wiernie trzymający się stylistyce z gier, a dodający od siebie ciekawą, wielowątkową i sprawnie zazębiającą się historię pokazaną z perspektywy charyzmatycznych, wyrazistych i różnorodnych postaci. Czy naprawdę można prosić o więcej?

Fallout to doskonale zrealizowany, niezwykle dowcipny postapokaliptyczny komediodramat, który znajduje balans między lekkością groteski, pełnym samoświadomości czarnym humorem oraz pełną akcji przeestetyzowaną brutalnością rodem z kina Tarantino czy Roberta Rodrigueza. Showrunnerą Genevie Robertson-Dworet i Grahamowi Wagnerowi udaje się w jakiś sposób połączyć tradycyjne tropy postnuklearnej apokalipsy z półironicznym podejściem do motywów lat 50., konwencjami filmów klasy B oraz wyraźnie akcentowaną groteską. Tak jak gry, tak i serial wykorzystuje mrok, poczucie beznadziei i pustki świata Fallouta do odpowiadania pełnych absurdów i przerysowanych postaci opowieści.

Na poziomie stylistycznej wierności, pieczołowitości realizacji oraz zrozumienia estetyki pierwowzoru Fallout od Prime Video jest absolutnym arcydziełem. Każdy element scenografii, każdy kostium, kształt i architektura budynku, wszystko wokół Vault-Tec czy nawet wiernie odwzorowany Pip Boy z dźwiękami z gry – wszystko to wygląda jak prosto wyjęte z oryginału, czym twórcy świadomie miziają i łechtają przepełnione miłością do marki serducho fana. Ci gracze, którzy spędzili setki godzin gry eksplorując falloutowe Pustkowia odnajdą w serialu swój nowy dom. Ścieżka dźwiękowa przepełniona hitami lat 50.,  odwzorowanie retro futurystycznej estetyki architektury, przedmiotów codziennego użytku czy nawet ikonografii reklamowej (oczywiście tu musi się pojawić kultowy Voult Boy) – wszystko w serialu aż kipi charakterem z gry. Gdy widzimy walające się po ziemi puste butelki po Nuka Coli, bohaterów leczących rany stymami czy pełne wiernych szczegółów i nawet tych samych włączników i wajch wnętrza Krypt, jedyne co czujemy, to narastającą potrzebę zainstalowania Fallouta i szybkiego powrotu do tego świata po obejrzeniu serialu. Nie wiem jak Wy, ale ja kocham to uczucie.

Swoistą truskawką na torcie jest znakomita realizacja chyba najbardziej charakterystycznego elementu świata Fallouta, czyli pancerza wspomaganego. Oglądnie T-60 w akcji to prawdziwa przyjemność. To niezwykle cieszy, że tam, gdzie można się było spodziewać czegoś mocniej odbiegającego od gier, czegoś generowanego całkowicie komputerowo, otrzymujemy w dużej mierze fizyczny rekwizyt, który sprawia wrażenie niewiarygodnie namacalnego i potężnego. Myślę, że nawet nie znając gier, naprawdę trudno nie docenić pracy i wysiłku włożonego w realizacje serialu, a jeśli pokochacie to co zobaczycie tutaj, pozostaje prosta droga do pokochania tego co oferują wam gry.

Fallout jest osadzony kanonicznie w świecie i ciągłości chronologicznej gier, ale jego ośmioodcinkowy pierwszy sezon nie jest bezpośrednio powiązany z niczym, w co mogliśmy zobaczyć w grach. Owszem, fabularny motor napędowy w postaci porwania z krypty członka rodziny jest w tym przypadku elementem wspólnym serialu z 3 i 4 odsłoną gier, ale w praktyce nie jest potrzebne żadne wcześniejsze doświadczenie, aby zrozumieć zasady rządzące tym światem. Skoro nowa historia to dostaliśmy też całkowicie nowych bohaterów…

No i znów trzeba przyznać, że i w ich przypadku okazał się to kawał dobrej scenopisarskiej roboty połączonej z świetnym castingiem. Ella Purnell jako początkowo naiwna, nieprzystosowana do brutalności Pustkowi Lucy rozwija się w bohaterkę, która (choć początkowo nic na to nie wskazywało) umie się przystosować i którą bezwględnopść i zasady rządzące tym światem niczym kawałek plasteliny nijako modelują na nowo. To jej oczami jako widzowie nieznający lore i świata gry nijako odkrywamy to barwne uniwersum. Aaron Morten jako Maximus to z drugiej strony najbardziej niejednoznaczna i wielowymiarowa postać, która mimo początkowych ideałów z biegiem czasu ujawnia się jako cynik i hipokryta, który choć może i z słusznych pobudek i w imię dobra, honoruje zasadzie „po trupach do celu”. Walton Goggins jako Ghoul/Coope Howard do swoiste spoiwo przeszłości z teraźniejszością. Jako nieco zblazowany i wyzuty z emocji łowca nagród z Pustkowi odnajduje momenty, w których pokazuje tą bardziej ludzką twarz ojca szukającego córki i człowieka wyniszczonego nie przez absurdalne dawki promieniowania, a przez ciążące na nim wyrzuty sumienia.

Mogliśmy dostać naprawdę różne wersje tego serialu. Fallout mógł zostać nieudaną próbą repliki filmowych przerywników z gier, próbujących podążać za śladami gotowej już fabuły. Mogliśmy otrzymać coś co Falloutem byłoby tylko nazwy, a jedyne co łączyło by gry z serialem to motyw zagłady nuklearnej, krypty i czcionka w tytule. To co otrzymaliśmy jest chyba jedną z najlepszych możliwych opcji, bo to udana próba rozbudowania i popchnięcia do przodu historii z gier połączona z absolutnie wiernym oddaniem wszystkiego co na poziomie estetyki, stylu i charakteru może się z oryginałem łączyć. Cóż, okazuje się, że aby osiągnąć sukces wystarczy tylko tyle i aż tyle. To serial stworzony z miłością, ze zrozumieniem i z całkowitą świadomością przez ludzi, którzy tak zwyczajnie rozumieli z jakim materiałem mają do czynienia. Powiedziałbym, że już się nie mogę doczekać zapowiedzianego drugiego sezonu, ale tak naprawdę, to ja już nie mogę doczekać się re-watchu pierwszego, bo bliżej ideału być już chyba nie można.


Fallout recenzja serialu