wojna o planetę małp recenzja filmu

Wojna o planetę małp (2017): Ape-calypse Now

Trylogia Planety małp to ewenement, który na próżno porównywać z jakąkolwiek inną serią filmową z ostatniej dekady. Okazuje się bowiem, że reboot’y czasem mogą być czymś dobrym! Ba,  nawet bardzo dobrym! Wszystko zaczęło się w 2011 roku wraz z „Genezą”, która – coby dużo nie mówić – została przyjęta przez mających jeszcze w pamięci kiczowate odsłony z lat 60. widzów, z umiarkowanym, dość sceptycznym zaciekawieniem. Jednak już kolejna część, „Ewolucja”, była absolutnie znakomitą kontynuacją, realizacyjnie i fabularnie dużo lepszą niż poprzedniczka. Natomiast to co Matt Reeves zrobił przy okazji Wojny o planetę małp, przekroczyło już najśmielsze oczekiwania…

Nie liczcie w tym miejscu na jakikolwiek wstęp czy zarys wprowadzający w fabułę recenzowanego filmu. Mam głębokie przypuszczenie graniczące z pewnością, że zdradzenie czegokolwiek byłoby rzeczą niewybaczalną. Nie tylko dlatego, że musiałbym spoilerować wydarzenia z poprzednich części (swoją drogą jeśli jest tu ktoś kto ich nie widział, to niech przestanie czytać i szybko nadrobi), ale i pozbawiłbym Was elementu zaskoczenia i nieprzewidywalności, będącej efektem w pełni świadomej zabawy reżysera z przyzwyczajeniami widza.

Współczesna trylogia Planety małp to seria niezwykła, i jak powiedziałem we wstępie – ciężko porównać ją do jakiejkolwiek innej zrealizowanej w XXI wieku (no może ewentualnie do „Władcy pierścieni” Petera Jacksona). Nieczęsto w końcu we współczesnym kinie mamy do czynienia z zjawiskiem, w którym każda kolejna cześć franczyzy jest lepsza od poprzedniej, a jednocześnie wszystkie są naprawdę dobrymi lub bardzo dobrymi filmami.

To co szczególnie zasługuje na uwagę i uznanie w przypadku Wojny o planetę małp, to odwaga reżysera, który choć mógł iść na skróty stawiając na akcje, widowiskowość i przysłowiowe „mięso”, o które większość reżyserzy pokusiliby się w finale trylogii, zdecydował się stworzyć film inteligentny, subtelny i przede wszystkim stanowiący wyzwanie dla widza. Nie brakuje tu bowiem licznych nawiązań do sytuacji politycznej, do apartheidu na którego krytyce opierała się przecież oryginalna seria „Planety Małp” oraz do klasyków amerykańskiego kina wojennego tj. „Pluton”, „Czas Apokalipsy” i „Full Metal Jacket”, a nawet i do symboliki biblijnej, mesjanistycznej i szekspirowskiej.

Powiedzieć o tym filmie, że to techniczny majstersztyk, to nie powiedzieć nic. Zimne, surowe barwy kadrów, doskonała (chyba najlepsza w karierze) muzyka zapracowanego w tym roku Giacchino, i w końcu to najważniejsza – szczególnie, że w przypadku Wojny po raz pierwszy całość filmu opowiadana jest z perspektywy Ceasara – technika motion capture dopracowana w tym filmie do absolutnej perfekcji.

Sercem i duszą tej serii jest jednak Andy Serkis. Doświadczony aktor mimo iż wciela się w postać, której wygląd w całości wygenerowano komputerowo, potrafił stworzyć z Ceasara bohatera autentycznego, charyzmatycznego, pełnego emocji i targanego wewnętrzną walką. Bohatera, którego rozwój psychologiczny możemy zaobserwować z każdą kolejną częścią i w którego najnormalniej w świecie wierzymy. Paradoksalnie, choć na ekranie widźmy szympansa, jest to najbardziej ludzka z wszystkich postaci serii. I nie, nie będę kolejny raz mówił o nagrodach które Andy Serkis powinien dostać w swojej karierze, bo to że do tej pory za każdym razem trzeba o tym powtarzać, jest chyba dostatecznym dowodem farsy i jawnej kpiny z jaką niewątpliwie mamy tu do czynienia.

Tytułowa Wojna, choć przez nawiązania do klasyków amerykańskiego kina opowiadającego o wojnie w Wietnamie oraz przez sceny batalistyczne, jest mocno zaakcentowana dosłownie od pierwszej do ostatniej sceny, w istocie głównie rozgrywa się w warstwie psychologicznej. Cały film to tak naprawdę pojedynek dwóch postaw, dwóch charakterów. Ceasara oraz granego przez Woody’ego Harrelsona bezwzględnego Pułkownika – otoczonego fanatycznymi wręcz poplecznikami przywódcę garstki ocalałych żołnierzy. Skoro wspominałem już filmach z których Matt Reeves czerpał inspirację kręcąc Wojne, należy podkreślić, że postać Pułkownika poprzez choćby intencjonalnie zaprojektowane kadry, fizjonomię oraz sam sposób gry Harrlesona, dość wyraźnie konotuje z postacią Kurtza z „Czasu Apokalipsy”. Nie jest to jednak psychopata czystej wody, bo choć trudno jego czynów nie potępić i antagonizować, są one jednocześnie mocno umotywowane skrajnie dramatyczną sytuacją w której znalazła się cała ludzkość.

O Wojnie o planetę małp mógłbym napisać jeszcze wiele. Mógłbym skupić się na jego nieprzewidywalności, wizji reżysera lub jeszcze szerzej wypunktować zawarte w nim alegorie. Boję się jednak, że zamiast recenzji zacząłbym tworzyć powoli epopeję dziękczynną, a tego wolę unikać. Po prostu idźcie do kina i zobaczcie sami.

PS. Nie wiem czy Matt Reeves planuje kontynuować serię, a jeśli tak, to pewnie nastąpi to dopiero gdy ukończy swój kolejny projekt, czyli „The Batman” (już zacieram rączki). Wiem natomiast, że jeśli się na to zdecyduje, to aby utrzymać tendencję wzrostową i przebić poziomem Wojnę, musiałby stworzyć arcydzieło. I wiecie co, z jego strony niczego innego się nie spodziewam.



Recenzja została opublikowana również na portalu ZażyjKultury.pl

Challengers recenzja filmu