W ostatnim czasie, przy okazji pisania recenzji czy to udanych, czy tych niewykorzystujących swojego potencjału przedstawicieli kina grozy, niemal jak mantrę powtarzam, iż najlepsze horrory powstają w konwencji kina niezależnego. To przychodzi po zmroku Treya Edwarda Shults’a jest tej tezy idealnym potwierdzeniem. Szkoda tylko, że nieudolna kampania marketingowa tego filmu, tak mocno zaszkodziła jego odbiorowi wśród widzów, którzy zdezorientowani mylącymi zapowiedziami i hasłami reklamowymi, mieli pełne prawo, spodziewając się czegoś kompletnie innego, wychodzić z kina mocno rozgoryczeni.
Akcja filmu rozgrywa się w postapokaliptycznej rzeczywistości, w której na świecie zdziesiątkowanym przez tajemniczą chorobę, samotnie w głębi lasu żyją Paul, jego żona Sarah i ich nastoletni syn Travis, próbujący przetrwać katastrofę, o której ani oni, ani my widzowie nic nie wiemy. Bohaterowie unikają świata zewnętrznego żyjąc w ostrym reżimie codziennej rutyny i zasad, które sami na siebie nałożyli. Jedzą dwa posiłki dziennie, nie wychodzą z domu, gdy nie muszą, a gdy zachodzi taka konieczność, podróżują tylko parami w maskach gazowych oraz rękawiczkach. To jest jednak zrozumiałe. Choroba, która zabija ludzi jest bowiem bardzo zaraźliwa. Boją się jednak czegoś jeszcze, instynktownie czując czające się gdzieś w oddali niebezpieczeństwo. Jakie? Skąd? Nie wiemy. Życie w ciągłym strachu coraz bardziej przesuwa ich granicę człowieczeństwa, którego test przejdą, gdy schronienia pod ich dachem spróbuje znaleźć inna rodzina. Obca rodzina.
Film Shultza to dzieło minimalistyczne nieopierające się na efektownych scenach grozy, jumscare’ach czy hordach zombie, a na powolnym budowaniu napięcia, niepewności i strachu przed tym, czego tak naprawdę nie wiemy i nie znamy. Reżyser idealnie ukazuje nam aspekt psychologiczny całej sytuacji, dezorientacje bohaterów, wywołując u widza lęk samymi niedomówieniami i stymulowanymi – przez symbolikę czy pozorne podpowiedzi zza kadru – przypuszczeniami.
To przychodzi po zmroku to na pewno nietypowy przedstawiciel swojego gatunku, i choć Shultz śmiało korzysta ze schematów, które możemy znaleźć w horrorach, to bardziej traktuje je jako dodatek, aniżeli środek do celu. Najważniejsze w filmie są relacje między bohaterami, to jak radzą sobie z sytuacją, w której się znaleźli i jak ona na nich wpływa. Uczucie paranoi, braku wzajemnego zaufania i poczucie ciągłego zagrożenia bohaterów, jest punktem wyjścia zarówno do różnych pełnych grozy sytuacji, jak i udziela się widzowi czyniąc z niego wręcz jednego z bohaterów filmu.
Tak naprawdę tak samo jak oni, nie wiemy komu można zaufać. Ba. Tak jak bohaterowie nie posiadamy również wiedzy na temat tego, co doprowadziło ludzkość na skraj zagłady i skąd wzięła się śmiertelna choroba. Podejrzliwość pomiędzy członkami dwóch rodzin, to jeden z fundamentów na którym reżyser buduje ciągłe napięcie. Tym bardziej że wiele zachowań bohaterów budzi wątpliwości, co tylko wzmaga wspomnianą już kilkukrotnie paranoję.
Problem z odbiorem tego filmu tkwi głównie w kiepskiej, a wręcz nachalnie manipulującej widzem kampanii reklamowej. To przychodzi po zmroku nie jest bowiem, tak jak to przedstawił chcąc przyciągnąć więcej widzów do kin dystrybutor, klasycznym horrorem co się zowie, na który widz idzie po to, aby się przestraszyć i zobaczyć potwory wyskakujące z szafy. Tu najważniejsza jest psychologia, niepokój, niepewność, a prawdziwa groza tkwi w ukazaniu jak sytuacja, w której znaleźli się bohaterowie, wyzbywa ich emocji, a rodzi instynktowną chęć przetrwania i ochrony najbliższych kosztem człowieczeństwa.
Film broni się również aktorsko. Joel Edgerton jako Paul udowadnia, że od dawna należy mu się miejsce w czołówce najlepszych aktorów. Młody Kevin Harrison grający nastoletniego Travisa, doskonale oddaje dramat targanego hormonami chłopaka, dla którego życie skończyło się zanim na dobre go zasmakował. Dodatkowo jego sposób gry, dziwne zachowania, spojrzenia, nocne koszmary, które nieustannie go nawiedzają, czy pewne niedomówienia z jego strony, pozwalają przez cały film przypuszczać, że być może wie coś, o czym nie mówi.
Ciężko również nie powiedzieć nic o zdjęciach Drew Danielsa. Te przy scenach w lesie znakomicie oddają grozę z jaką bohaterowie spoglądają w kierunku świata zewnętrznego. Z kolei, gdy jesteśmy w domu, przez zabawę cieniem i światłem, wzmagają u Nas poczucie klaustrofobii, w której egzystują. Całość dopełnia klimatyczna, współgrająca z obrazem muzyka.
To przychodzi po zmroku z pewnością nie jest filmem dla każdego. Przez swoją niespieszność, oszczędność w środkach wyrazu i pozostawieniu wielu pytań bez odpowiedzi, z pewnością zmęczy widza nastawionego na bardziej rozrywkową interpretację swojego gatunku. To film bardziej podobny do recenzowanych przeze mnie „Zło we mnie„, „Blair Witch„, czy „Coś za mną chodzi”. Podobnie jak one, jest on zresztą dowodem na to, że najlepszym horrorom, najbliżej jest do thrillerów psychologicznych. Ot taki paradoks.
Recenzja została opublikowana również na portalu ZażyjKultury.pl
Za seans serdecznie dziękuję: