Superman recenzja filmu

Superman (2025): Superbohater, który pozostał człowiekiem

Po licznych niepowodzeniach w budowaniu i skutecznym rozwijaniu DCEU, Warner Bros. podejmuje próbę „miękkiego restartu” uniwersum, który defacto zaczyna się właśnie od serii z Supermanem . Za sterami stoi James Gunn, twórca trylogii „Strażnicy Galaktyki” , czyli najbardziej konsekwentnie rozwijanej, spójnej i równej poziomem serii filmów w ramach MCU. Co zatem może pójść nie tak. No nie ukrywam, mimo wszystko miałem pewne obawy, były chwile zwątpienia, ale teraz, świeżo po seansie, mogę odetchnąć z ulgą i śmiało powiedzieć – Gunn dowiózł. Jego Superman istotnie jest super, a sam reżyser udowodnił, iż w odróżnieniu od poprzednika, on doskonale rozumie, co czyni naszego kosmitę z Kansas superbohaterem, którego pokochały miliony, jeśli nie dziesiątki milionów fanów komiksów. I nie… nie jest też tak, że obyło się bez żadnych zgrzytów, ale zacznijmy może od plusów, bo nawet te drobne potknięcia po drodze nikną wśród ogromu ekranowego dobra, które przygotował dla nas Gunn.

Doskonale rozumiejąc, że doświadczona już w trykociarskim kinie publika bynajmniej nie potrzebuje do szczęścia powtórki zniszczenia Kryptonu ani streszczenia lat Clarka Kenta rodem z „Smallville”. Swojego Supermana James Gunn rozpoczyna w in medias res, trzy lata po publicznym ujawnieniu się Kal-Ela jako Superman i 3 minuty po jego pierwszej porażce z rąk Młota Borawii. Szybko okazuje się, że ten tajemniczy złoczyńca jest pionkiem Lexa Luthora – jeszcze bardziej małostkowego i egocentrycznego Elona Muska tego świata, megaumysłu o nieograniczonych zasobach i jednym celu: pozbycia się Supermana ze świata. W tym celu zawiązuje skomplikowaną intrygę, której celem jest publiczne skompromitowanie Kal-Ela i przedstawienie go jako tego „obcego”, wroga wolności, którego ukrytą agendą jest dominacja i narzucenie swojej woli całej ludzkości.

Nie tracąc czasu, Gunn wprowadza na scenę mnóstwo nowych elementów, m.in. hałaśliwego, kradnącego sceny superpsa Krypto, Metamorpho i jego synka Joeya, kieszonkowe wszechświaty, Gang Sprawiedliwości  i mnóstwo innych zabawnych dziwactw jak np. farma małpich trolli na usługach Lexa Luthora mających za zadanie oczernianie Kal-Ela w social mediach. Sam Superman często wydaje się niczym wyrwany ze stron starszych komiksów, nigdy nie wstydząc się swojego pochodzenia. W odróżnieniu od posępnej i posągowej wersji Henry’go Cavilla, ten Superman jest szczery, serdeczny i nie boi się nacisnąć hamulca, by nadać swojemu ludzkiemu charakterowi odpowiedni rytm. James Gunn umieszcza traumę rodzicielską w emocjonalnym rdzeniu głównego bohatera i jak w większości najlepszych opowieści o Supermanie, znajduje sposób, by trzymać ostatniego syna Kryptonu w defensywie, wykorzystując jego słabości na każdym kroku, czyniąc z Lexa więcej niż wiarygodne zagrożenie dla najpotężniejszej istoty na planecie.

Od początku do końca filmu czuć, jak bardzo mu zależało i ile serca włożył Gunn, aby uchwycić przede wszystkim tę ludzką stronę Supermana. Pokazać go w końcu tak, jak robią to komiksy, czyli jako najsilniejszą istotę na Ziemi, której największą mocą jest jej człowieczeństwo. Człowieczeństwo z całym jego dobrodziejstwem inwentarza dodajmy. Ten Superman jest ludzki do bólu, nie jest zimny i wyrachowany, targają nim emocje, ma wątpliwości, jak my – szuka swojego miejsca, celu, przeżywa kryzys egzystencjalny, tożsamościowy, ma chwile słabości. Innymi słowy – choć różni go od nas pochodzenie i kod DNA, jest człowiekiem z krwi i kości, a gdy wśród walących się budynków znajduje czas, aby uratować zabłąkaną wiewiórkę, udowadnia, że jest bardziej ludzki niż większość z nas.

David Corenswet jest doskonałym Supermanem i jeszcze lepszym Clarkiem Kentem. W pełni oddaje tę kukurydzianą niewinność Clarka i niezachwiane dążenie do dobra, będące efektem wychowania przez Kentów. Błyszczy najbardziej nie gdy superbohateruje – co też robi bardzo dobrze – a gdy pokazuje właśnie tę ludzką stronę Supermana. Gdy pokłóci i pogodzi się z Louis, wówczas gdy ta wytknie mu ryzyko jego samowolnych działań na terenie innego kraju, gdy zaczyna wątpić w siebie i swój faktyczny cel, gdy znajduje chwilę czasu na rozmowę z papą Kentem… To są te momenty, w których uwierzyłem, że Corenswet to doskonały casting.

Rachel Brosnahan jako Louis to absolutna petarda i moje największe pozytywne zaskoczenie w całym filmie. W końcu dostaliśmy Louis Lane, która ma moc sprawczą, ma swój wątek, potrafi działać i stoi na własnym nogach jako autonomiczna bohaterka, a nie – jak w przypadku Amy Adams – dodatek do Supermana i etatowa lady in distress. Brosnahan jest świetna i co najbardziej cieszy, doskonale potrafiła uchwycić aspekt Lois, który jest jej siłą na kartach komisków a rzadko był w pełni uchwycony w adaptacjach filmowych: jej upartą zuchwałość.

Mega pozytywnie zaskoczył mnie też Mr Terrific (Edi Gathegi). Miał chyba najbardziej cool sceny akcji w całym filmie i oglądając go, od razu nabrałem ochoty zobaczyć go w jego własnym solowym projekcie. Nicholas Hoult jako Lex Luthor w iście przerysowanym i kreskówkowym wydaniu bawi się rolą, momentami kradnie show, momentami potrafi zmęczyć, ale doskonale odnajduje balans i pasuje do klucza tonalnego całego filmu. Zresztą większość postaci drugoplanowych wypada tutaj naprawdę dobrze.

Dobra. Posłodziliśmy, to teraz pora na szczyptę dziegciu, bo w kilku punktach można się do Supermana nieco poprzyczepiać. Już sam początek, gdy niczym w bęben wirującej pralki jesteśmy wrzuceni w środek chaotycznej i mało spektakularnej, jeśli chodzi o CGI, akcji – bez zadanego punktu zaczepienia i bez większych emocji – ujawnia nieco największy problem filmu, którym jest pacing i jego cała struktura. Film jest niesamowicie dynamiczny, przesycony wątkami, nadmiarem postaci – tak jakby Gunn, niczym pakując bagaż podręczny przed wakacjami, koniecznie chciał upchać scenariusz aż po same granice wyporności. Szybkie tempo nawet nie przeszkadza tak bardzo, jak poczucie pewnego chaosu, miotania się od wątku do wątku, a nawet jeśli Gunn znajduje chwilę czasu na wyciszenie, emocjonalne odwiedziny farmy Kentów w Kansas, to tylko po to, aby za chwilę przeskoczyć z trzeciego od razu na piąty bieg i znowu ustawić wirowanie na maksymalne obroty.

Cierpią na tym niektóre postacie, tj. Green Lantern i Hawkgirl. Zarówno Nathan Fillion, jak i Isabela Merced od pierwszego pojawienia się całą prezencją i ekranową charyzmą udowadniają, że ze swoich postaci są w stanie wycisnąć dużo więcej. Tymczasem, szczególnie świetnie wyglądający jako Green Lantern Nathan Fillion w większości pełni rolę comic reliefu, obracającego się wokół jednego powracającego żartu. Tego trochę żałuję.To jednak małe potknięcia, które w skali całego filmu potrafią zniknąć i nie kłuć tak w oczy, jakby mogły w przypadku innego reżysera.

Superman Gunna to kino superhero w czystej postaci. To wręcz destylat kina superbohaterskiego, które może jeszcze nie przywraca pełni nadziei, ale pozwala wierzyć, że w dobrych rękach – kogoś, kto rozumie i kocha daną postać i kto wkłada ogrom serca, aby i inni ją pokochali – ta formuła jeszcze się nie wyczerpała.


Superman recenzja filmu

Superman recenzja filmu