Od premiery pierwszej części „Strażników Galaktyki” minęło już prawie 10 lat i tak jak wtedy, tak i dzisiaj film o dysfunkcyjnych kosmicznych wyrzutkach jest ważniejszy niż jakikolwiek inny tytuł. Pierwszą część wspominam jako ten film, który po Iron Manach, Kapitanach Amerykach i pierwszych Avengers pokazał, że w MCU jest miejsce też na innego rodzaju projekty, że jeśli za sterami masz tak kreatywnego i charakterystycznego w swojej autorskiej wizji reżysera jak James Gunn, to nawet z marginalnej komiksowej ekipy z gadającym szopem i drzewem wypowiadającym w kółko trzy słowa, możesz zrobić wielki kasowy hit. Ba, możesz z niego zrobić jeden z najważniejszych segmentów całego uniwersum. Tym bardziej cieszy mnie, że mimo licznych zawirowań i przed tym zanim całkowicie przeniesie swoje talenty do DC, James Gunn miał możliwość pożegnać się z nami i swoją kosmiczną ekipą domykając trylogię w najpiękniejszy z możliwych sposobów. Swoim emocjonalnym pożegnaniem pokazał nam bowiem, że w zjadającym obecnie własny ogon MCU tli się jeszcze jakieś życie, że jest jeszcze jakaś nadzieja…
Volume 3 rozpoczynamy od wybrzmiewającej z głośników akustycznej wersji „Creep” Radiohead, która dosłownie nadaje ton ponurej przechadzce po Knowhere – nowej siedziby Strażników. Rocket zdaje się być w miejscu, w którym każdy z nas był choć raz w życiu – nie potrafi odnaleźć swojego miejsca, nie ma celu, przechodzi kryzys egzystencjonalny. Jeszcze gorzej sprawy wyglądają u Petera Quilla, który wydaje się być w całkowitej emocjonalnej rozsypce, a ból po śmierci ukochanej Gamory próbuje tłumić otępiając zmysły kolejnymi szklankami alkoholu. Pozostali wydają się łapać oddech w przerwie po potyczce z Thanosem. Ich odpoczynek nie trwa jednak zbyt długo, ponieważ wszystko przerywa atak pozłacanego czempiona Suwerennych – Adama Warlocka. Ten podczas walki ciężko rani Rocketa i z zawieszonym między życiem a śmiercią przyjacielem na pokładzie Strażnicy ruszają w misje ratunkową. Nie żeby uratować świat, galaktykę czy nawet planetę, tylko żeby ocalić gadającego szopa, swojego przyjaciela.
Jedyną szansą na ratunek jest kradzież danych od High Evolutionary – stwórcy Rocketa, a jednocześnie owładniętego kompleksem boga naukowca, którego celem jest stworzenie rasy idealnej, a w konsekwencji idealnego społeczeństwa, a wszystko to poprzez niezwykle okrutne eksperymenty eugeniczne. W ten sposób strukturalnie Strażnicy przełączają się tam i z powrotem między misją, aby ocalić Rocketa, a retrospekcjami podczas których obserwujemy jego genezę, bolesne doświadczenia jakie prowadził na nim High Evolutionary, powoli zaczynając przy tym rozumieć czemu ten tak niechętnie i rzadko wracał do swojej przeszłości. Dla swojego stwórcy Rocket miał być jedynie obiektem testowym w drodze do doskonałości, nieudanym eksperymentem. Dziś okazuje się być wyjątkowy, więc ten stara się go odzyskać za wszelką cenę. Podobnie jak Thanos i tutaj antagonista uważa się za bohatera swojej historii. Wszak poprzez swoje eksperymenty nie chce zniszczyć galaktyki, a jedynie uczynić ją lepszym miejscem. A ten cel uświęca wszystkie środki…
Liczyłem na to, miałem taką nadzieje, ale naprawdę nie myślałem, że Gunnowi uda się zamknąć historię tej zwariowanej dysfunkcyjnej rodzinki w tak doskonały sposób. Żeby była jasność – Strażnicy Galaktyki Vol. 3 nie są idealnym filmem. Jest tutaj trochę problemów z drugim aktem i odpowiednim balansem tempa, ale ostatecznie to wszystko można wybaczyć i zdaje się być nieistotne wobec emocji, które dostarcza nam historia oraz miłości i ogrom serca do postaci, którymi Gunn mógłby spokojnie obdzielić 5 kolejnych filmów MCU. Każdy z bohaterów dostaje swoje ważne miejsce w tej historii, każdy przechodzi jakąś drogę i wątek każdego otrzymuje pay off w finale.
Powiem więcej, Gunnowi udało się nawet naprawić to co wcześniej nie działało, albo zostało zepsute po drodze. Peter Quill przestał być irytujący, a skonfrontowanie jego żałoby z Gamorą, która nie jest tą samą Gamorą, którą poświęcił Thanos i która nie chce mieć z nim nic wspólnego, jest strzałem w dziesiątke. Nebula i Mantis nieznające życia w którym nie są pod czyjąś kontrolą, zostają charakterologicznie pogłębione i rozbudowane jako postacie, a nawet wątek Draxa, który niegdyś kierowany jedynie chęcią zemsty na Thanosie, żeby później z jakiegoś powodu stać się chodzącym memem i żartem, został koniec końców przez Gunna naprawiony. Ostatecznie nowi Strażnicy zmuszają bohaterów do zmierzenia się ze swoimi lękami i porzucenia dotychczasowego status quo. Nawet jeśli może to oznaczać bolesne pożegnania.
Jednak przede wszystkim jest to historia Rocketa. To wymowne, że Gunn na swoją najbardziej emocjonalną superbohaterską historię, którą do tej pory opowiedział, wybrał historię gadającego szopa. Osadzając Rocketa w centrum wydarzeń James Gunn nie tylko zapoznał nas z genezą członka Strażników, o którym do tej pory wiedzieliśmy stosunkowo najmniej, ale również za pomocą naprawdę wstrząsających i poruszających jednocześnie retrospekcji, potrafił wywołać u nas całą gammę emocji. Jest tu miejsce na łzy i wzruszenie, są elementy przerażające gdzie mocno czuć zamiłowanie reżysera do horroru i body horroru, a wszystko podlane jest oczywiście sporą dawką humoru, który jednak nie jest celem samym w sobie, a jedynie ma przełamywać żeby później spotęgować emocjonalną warstwę narracji. Owszem, ten film ma wszystkie głupie dialogi i gagi, których można spodziewać się w filmach Marvela, ale na pierwszym planie wybrzmiewa przede wszystkim jego o wiele bardziej dramatyczny ton.
Czuć trochę zmarnowaną szansę jeśli chodzi o przedstawienie postaci Adama Warlocka (choć obsadzenie Willa Poultera w tej roli to absolutnie strzał w dziesiątkę), ale z drugiej strony świetnie wpisuje się on w pochwałę niedoskonałości, której hołd zdaje się oddawać Gunn w fabule, której główny złoczyńca tej samej doskonałości obsesyjnie poszukuje. Każdy ze Strażników jest na swój sposób wybrakowany, każdy jest na swój sposób dysfunkcyjny, niedoskonały, ale to właśnie czyni tę przyszywaną rodzinę kosmicznych wyrzutków tak wyjątkową, a ich wzajemne relacje tak interesujące. Po całkowicie przeciwległej stronie mamy High Evolutionary, który grany z maniakalną wręcz intensywnością przez Chukwudi Iwuji, przekazuje swoją perwersyjną filozofię idealnego społeczeństwa z lodowatą brutalnością. To idealny antagonista dla Strażników na wielu płaszczyznach, a jednocześnie bardzo łatwo nam go znienawidzić, bo jest on swego rodzaju uosobieniem okrucieństwa jak i komentarzem na temat przemocy wobec zwierząt.
Ostatecznie Volume 3 to najdojrzalszy i najbardziej emocjonalny film MCU od czasów „Endgame”, co wybrzmiewa tym bardziej, że jednocześnie jest to pożegnanie Jamesa Gunna nie tylko ze Strażnikami, które traktuje jak swoje filmowe dziecko, ale i z całym Uniwersum Marvela. Patrząc na poziom ostatnich produkcji i całej IV fazy obawiam się, że długo nam przyjdzie poczekać na podobne emocje i takie uczucia podczas seansu filmów z MCU. Obym się mylił…
Oglądanie Strażnicy Galaktyki Vol. 3 jest jak słuchanie ulubionego zespołu podczas ich ostatniej trasy koncertowej: wszystko brzmi lepiej, wszystko trafia mocniej i głębiej, ale przede wszystkim chcesz aby ta ostatnia piosenka nigdy się nie kończyła.