Było coś wyjątkowego w kultowym już serialu „Power Rangers”, że mimo tego wylewającego się ze wszystkich stron kiczu, tej bzdurnej fabuły i fatalnej realizacji, piątka kolorowych wojowników dorobiła się wiernej widowni, która tak jak i ja, codziennie zasiadała przed telewizorem wyczekując kolejnej potyczki Megazorda z potworem Rity. Teraz na srebrne ekrany trafia pełnometrażowy reboot telewizyjnego show, dostosowany do realiów współczesnego kina i mający trafiać zarówno do młodszego widza, jak i do tego troszkę starszego, któremu „Power Rangers” wiernie towarzyszyli w latach jego bezstresowego, przepełnionego bzdurnymi serialami dzieciństwa. Pytanie tylko, czy to się miało prawo udać?!
Fabuła filmu Deana Isrealite nie odbiega w niczym od tego, czego sami znając oryginał, moglibyśmy się spodziewać. Piątka nieznających się wcześniej nastolatków natrafia na tajemnicze, kolorowe monety, uzyskuje nadludzkie umiejętności, po czym dowiaduje się, że oto zostali Power Rangers, czyli walczącymi ze złem obrońcami naszej planety. Mniej więcej w tym samym czasie, po ponad milionie lat do życia budzi się Rita – potężna czarownica, której celem jest unicestwienie wszelkiego życia na Ziemi. Jason, Kim, Billy, Trini i Zack będą musieli więc przejść szybkie szkolenie, żeby pod czujnym okiem Zordona i Alpha 5, stać się pełnoprawnymi Power Rangers.
We wstępie zadałem pytanie – czy to się miało prawo udać?! Otóż, jak się okazuje… miało! A przynajmniej patrząc na lwią cześć filmu – powinno się udać. Nie może być jednak za kolorowo i sporo w kinowych Power Rangers jest rzeczy, które nie mogły się podobać. Ale po kolei…
Zacznijmy od plusów, bo od dziwo, choć nastawiałem się na totalną porażkę, tych jest w filmie Deana Israelite całkiem sporo. To co zasługuje na szczególne wyróżnienie, to charakterystyka postaci, która w wersji kinowej jest o wiele mniej banalna niż w przypadku oryginału. Piątka głównych bohaterów to nie papierowe figury, nie bezpłciowe kopie obdarzone charyzmą pękniętego mopa, a prawdziwe, pełnokrwiste postacie. Każdy z własnym problemem, każdy z inną motywacją i każdy z mniej lub bardziej intrygującą przeszłością. Bardzo ciekawa jest np. postać Jasona aka Czerwonego Wojownika, czyli będącego pod nadzorem kuratorskim niesfornego eks-gwiazdora miejscowej drużyny sportowej. Zainteresowanie i sporą sympatie budzi też Billy. Żyjący w swoim świecie, prawdopodobnie cierpiący na łagodną odmianę autyzmu przyszły Niebieski Wojownik, to serce tego filmu i chyba najciekawszy z bohaterów. Twórcy dostarczają nam również sporo frajdy rozszerzając nieco uniwersum Power Rangers i nadają ciekawego tła postacią Zordona i Rity, którzy w filmie są zdecydowanie atrakcyjniejszymi wersjami siebie z oryginału.
Film broni się również jeśli chodzi o aktorstwo i relacje między bohaterami, które w naturalny sposób ewoluują wraz z rozwojem fabuły, wypełniając nieco czas poświęcony na mozolne przedstawianie genezy Power Rangers. Widać, że na planie świetnie czuła się cała obsada z zaginionym bratem bliźniakiem Zaca Efrona, Dacre Montgomerym, na czele i w szczególności z grającym Billy’ego, RJ Cyler’em, który wypada w swojej roli naprawdę bardzo przekonująco. Nieco przerysowana jest tu postać Rity grana przez Elizabeth Banks, ale daleko jej do fikuśnie ubranej karykatury z serialu.
Nieco gorzej niestety sprawy wyglądają jeśli chodzi o dramaturgię całego widowiska i rozłożenie głównych akcentów filmu. To jak mi się wydaje, może być pokłosiem braku przekonania twórców jaki tak naprawdę film chcieli stworzyć. Czy poważny – jaki próbuje być w pierwszej, originsowej fazie filmu, czy nostalgicznie kiczowaty – którym staje się w ostatnich 20-30 minutach.
Sporą irytację może też wzbudzać fakt, że w nowych Power Rangers za mało jest… Power Rangers. Za dużo czasu poświęcone jest genezie i szkoleniu bohaterów, a za mało na to co w serialach sprawiało największą frajdę. Choć jest to raczej subiektywny zarzut fana, który oryginał zna, a ochotę miał gównie na podrasowane współczesnym CGI kinowe pojedynki Rangersów z Kitowcami i olbrzymich potworów z Zordami.
Nie będzie chyba również wielkim odkryciem, jak powiem, że i fabuła do najinteligentniejszych nie należy. No ale w końcu to Power Rangers – scenariusze odcinków nigdy nie były najmocniejszą stroną serialu, więc czemu miałoby tak być w filmie.
Znając oryginał z całą pewnością należny docenić, co z tak głupiutkim materiałem źródłowym zrobili twórcy. Power Rangers to solidna rozrywka, zaskakująca lekkością, humorem i brakiem mydlenia oczu. Mimo tego nie na wszystko można ów oko przymknąć, bo nawet nostalgia nie przysłania wad, których film Deana Isrelite’a ma całkiem sporo.