Pięć koszmarnych nocy (2023): I dwie godziny nudy

Są czasami takie filmy, które oglądasz i wiesz, że nie powstały z myślą o tobie, że zwyczajnie nie należysz do targetu do którego chcieli trafić twórcy. Takim filmem bez wątpienia dla mnie było Pięć koszmarnych mocy, czyli adaptacja kultowej dla pokolenia obecnych nastolatków serii gier „Five Nights at Freddie’s” autorstwa Scotta Cawthona o śmiertelnie niebezpiecznych animatronikach. Ok, nie ma w tym nic złego, może nie znam marki i nie da się u mnie wywołać efektu nostalgii, ale przecież to wciąż film, horror, który zwyczajnie może, a nawet powinien działać nawet bez tego. Niestety, nic z tego, a sam seans śmiało mogę nazwać jednym z moich dziwniejszych kinowych przeżyć ostatnich lat. I to nie w dobrym tego słowa znaczeniu…

Punktem wyjścia dla fabuły jest zmaganie się naszego głównego bohatera Mike Schmidta z trudami samotnej opieki nad młodszą siostrą Abby. Mike niedawno stracił prace, a w jego ręce trafił akt wniosku o przejęcie opieki nad siostrą przez socjopatyczną ciotkę. No nie jest wesoło w każdym razie. Zmuszony do wykazania się odpowiedzialnością i nie chcąc utracić siostry Mike zostaje zmuszony do przyjęcia pierwszej lepszej nadarzającej się oferty pracy. I tak, skierowany przez przerażającego doradcę zawodowego, trafia do Freddy Fazbear’s Pizza, tematycznej restauracji, która oprócz margheritty z podwójnym serem oferowała odwiedzającym ją dzieciakom występy animatronicznych, humanoidalnych zwierząt. Miejsce od lat jest opustoszałe i jak dowiaduje się Mike, nie zostało zburzone tylko z uwagi na sentymenty dawnego właściciela lokalu. Już pierwsza noc u Freddy’ego zaczyna ujawniać niepokojące wpływy tego miejsca, które być może dadzą mu jednak szanse na poznanie tożsamości mężczyzny, który przed laty na jego oczach uprowadził jego młodszego brata.

Naprawdę dawno nie miałem takiego uczucia dezorientacji w kinie i chyba jednocześnie nigdy nie czułem się tak boomersko nie wiedząc dlaczego jedna połowa widzów piszczy z przejęcia a druga klaszcze gdy na kinowym ekranie pojawia się ta czy inna postać. Początkowo myśle sobie – trudno, teraz już rozumiesz jak czuje się twoja kobieta kiedy podstępem i szantażem wyciągasz ją na seanse Marvela. Problem jest jednak w tym, że moja kobieta kompletnie nie znając kontekstów, nawiązań czy nawet jednego bohatera, potrafiła docenić spójną narracje, sytuacyjny humor, oryginalną stylistykę czy ładunek emocjonalny, który zaoferowali jej „Strażnicy Galaktyki”. Ten film poza byciem adaptacją cieszącej się estymom wśród pewnej grupy odbiorców marki nie miał nic innego do zaoferowania ani nowemu odbiorcy, a patrząc na generyczność i miałkość fabuły, śmiem również twierdzić, że i temu zaznajomionemu z materiałem źródłowym.

Jednie co mogło się w Pięciu koszmarnych nocach podobać, to sam setting akcji, cała scenografia oraz design mocno zużytych, wytartych mechatronicznych pluszaków, które na pierwszy rzut oka wyglądają nieporadnie uroczo, żeby w kolejnej scenie z powodzeniem wywołać dreszcz niepokoju. Na tym plusy jednak się kończą, bo o ile desing naszych mechatronicznych maskotek może się podobać, to już ich wykorzystanie w filmie już nie bardzo. Poza samą dziwnością i pewnym opierającym się na niepokojącym dysonansie skojarzeń który wywołują, w zasadzie kompletnie nie wykorzystano ich potencjału. Zupełnie jakby Emmie Tammi (reżyserce filmu) brakowało wyobraźni i umiejętności inscenizacyjnych żeby choćby sprawnie wykorzystać mechatroniczny, nieco bezwładny sposób poruszania się maskotek. Jak na horror opierający się na slasherowej konwencji Pięć koszmarnych nocy jest też wyjątkowo bezjajeczny i mało krwawy. To można jednak śmiało zrzucić na karb świadomej decyzji studia i pójścia w kierunku horroru PG-13 i nie wątpię, że finansowo się to opłaci (szczególnie że podczas mojego sensu na sali ku mojemu zaskoczeniu widziałem nawet młodsze dzieciaki), ale niestety koniec końców w mojej opinii film pozbawiono w ten sposób głównych atutów .

Spory problem mam też z nieustannymi zmianami tonalnymi Pięciu koszmarnych nocy, które nie mogą się zdecydować czy chcą być horrorem z wyraźnymi akcentami dramatycznymi, gdzie na pierwszy plan wysuwa się wątek nieprzepracowanej traumy, radzenia sobie z utratą i samotnym wychowywaniem dziecka, czy może woli być horrorem zmiksowanym z komediom familijną o budowaniu dziecięcego fortu z krzeseł i poduszek razem z morderczymi maskotkami. Być może w rękach sprawniejszego reżysera takie zmiany tonalne potraktowałbym jako coś oryginalnego, tu jednak mocno się to gryzło i wywoływało efekt odwrotny od zamierzonego. Finalnie nawet wydający się początkowo dość ciekawy wątek dramatyczny Mike’a, który za pomocą świadomego snu próbuje rozwikłać zagadkę porwania swojego młodszego brata, z biegiem czasu staje się jedynie pretekstem w rękach reżyserki do wyjaśnienia, czemu mimo wszystkiego co się dzieje nasz bohater wciąż powraca w to samo miejsce.

Ktoś może powiedzieć, że przecież nie znam marki, że nie jestem odpowiednią osobą do oceniania tej produkcji. Cóż, odpowiadając na niezadany jeszcze zarzut powiem, że myślę wprost przeciwnie. Tam gdzie związanemu emocjonalnie z marką odbiorcy może zabrać chłodnego oka i obiektywizmu, tam widz taki jak ja ma szanse wedrzeć się w materię i strukturę dzieła głębiej, zachowując zdrowy obiektywizm i rozsądek oraz nie dając się omamić nostalgią czy radością z spotkania ukochanej postaci.

Niestety Pięć koszmarnych nocy w konfrontacji z tego rodzaju odbiorcom nie wychodzi zwycięsko. To kino do bólu generyczne, pozbawione polotu  zarówno fabularnie, jak i artystycznie, w końcu zwyczajnie nudne i pozbawione choćby jednego ciekawego bohatera. Josh Hutcherson być może nawet i się starał wyciągnąć z tej roli co się dało, ale ta walka była ewidentnie nierówna, a sam aktor przegrał już na etapie pisania scenariusza. Film nie broni się tym bardziej jako horror, który wyraźnie telegrafuje w zasadzie każdą straszniejszą scenę, jest mało kreatywny, a inscenizacyjnie oferuje zaledwie pierwiastek potencjału jaki daje mu choćby miejsce w którym rozgrywa się większość akcji.

Być może jestem boomerem, może jak Danny Glover z zabójczej broni 'I’am too old for this shit”, ale w żadnym wypadku nie zmienia to faktu, że Pięć koszmarnych nocy to w istocie koszmarek filmowy wyliczony jedynie na zyski od fanów marki, mający gdzieś nowego odbiorcę, żerujący na nostalgii i fanserwisie i w zasadzie nie starający się nawet oferować czegokolwiek więcej. Zważywszy na to, że film zapowiadano już od dawna, a na efekt końcowy przedłużającej się od lat produkcji fani popularnego FNAFa czekali bardzo długo, pozostaje mi jedynie współczuć. Bo chyba nie chcecie mi powiedzieć, że to jest film, który spełnił wasze oczekiwania?


Pięć koszmarnych nocy recenzja filmu

Pięć koszmarnych nocy recenzja filmu