Pacific Rim Rebelia recenzja

Pacific Rim: Rebelia (2018): Nowe pokolenie

Jest coś pięknego w tym, jak prostą, niczym nieskrępowaną przyjemność potrafią dostarczać filmy, w których wielkie humanoidalne roboty, walczą z jeszcze większymi, świecącymi na błękitno potworami z innego wymiaru. Ten obrazek wyciągnięty wprost z wyobraźni każdego dzieciaka, który codziennie bawiąc się na dywanie wymyślał niestworzone historie i ratował świat przy pomocy swoich plastikowych bohaterów, laureat tegorocznego Oscara, Guillermo del Toro, przyozdobił fioletowo-niebieskimi neonami i zrealizował pod tytułem „Pacific Rim”. No i zaskoczyło! Mimo sporego nadęcia, dziwacznego humoru i paru irytujących bohaterów, blockbuster meksykańskiego reżysera okazał się strzałem w dziesiątkę. Był kolorowy, świetnie nakręcony, posiadał swój autorski sznyt i styl – a przede wszystkim – stała za nim w miarę angażująca fabuła. Można wiec powiedzieć, że posiadał wszystkie elementy, których jego zrealizowanej pięć lat później kontynuacji zwyczajnie zabrakło…

Akcja filmu Stevena DeKnighta rozpoczyna się 10 lat po wydarzeniach z pierwszej części. Wielkie Kajiu zostały wygnane z Ziemi, a stojący za tym generał Stacker Pentecost, który ratując świat i zamykając wyłom poświęcił swoje życie, stał się prawdziwą legendą. My z kolei poczęstowani kilkoma linijkami ekspozycyjnego dialogu, w jednej z na wpół zniszczonej willi poznajemy jego syna – Jake’a Pentrecosta. Jak mówi sam zainteresowany – Jake nie jest swoim ojcem. Owszem, chłopak szkolił się na pilota Jaegera, ale obecnie spędza całe dnie na imprezowaniu w zniszczonych budynkach oraz sprzedaży kradzionych technologii na czarnym rynku. 

W ten właśnie sposób, po jednej z nieudanych akcji trafia do warsztatu nastoletniej Amary, która nielegalnie zbudowała swój własny miniaturowy Jaeger – Scrappera. Schwytani razem dostają propozycję nie do odrzucenia – albo przystąpią do programu rekrutującego nowych pilotów, albo trafią do więzienia. Tym samym dwójka bohaterów trafia do bazy na Pacyfiku. On pod nadzorem swojego byłego, nudnego jak flaki z olejem kompana, Nate’a, ma za zadanie szkolić nowych pilotów. Ona z kolei dołącza do grupki przeźroczystych i kompletnie nic nas nie obchodzących młodych rekrutów. Nie trudno się spodziewać, że w zasadzie pięć minut po tym jak Jake stawia nogę w bazie Jagerów, Kajiu jakimś cudem wracają na Ziemie, która znów potrzebuje bohaterów gotowych oddać życie w jej obronie. Domyślacie się już co będzie dalej?

Nowy Pacific Rim to film do bólu wtórny i pozbawiony oryginalności poprzednika. Niby wszystko się zgadza, pojedyncze elementy składowe filmu pasują do siebie, ale niestety razem tworzy to tylko rozwodnioną wersję tego, co otrzymaliśmy pięć lat temu od Guillermo del Toro.

I nie, nie chodzi tu nawet o pewną schematyczność, która sprawia, że w zasadzie oprócz jednego faktycznie interesującego twistu, cała fabuła Rebelii przebiega w zasadzie w ten sam sposób jaki wcześniej ułożyliśmy ją sobie w głowach. Tak, dobrze myślicie – to jeden z tych filmów, w których obowiązkowo odhaczamy kolejne fabularne przystanki i doskonale znaną już każdemu widzowi trasą, docieramy do napisów końcowych. Ale to chyba było wiadome przed seansem, co? Prawdziwym problemem filmu DeKnighta są jego bohaterowie i kompletny brak pomysłu na to jak ten film powinien wyglądać.

Zacznijmy więc od bohaterów. Tak jak już wspominałem, sam początek i pierwsza połowa filmu zawiera sporo gęstej ekspozycji, którą można porównać do bezmyślnych prób humanizacji niektórych postaci z kartonu. Jedynym, który z pośród tego teatrzyku papierowych kukiełek wynurza się nutą trójwymiarowości, jest Jake. Trzeba jednak zaznaczyć, że jest to bardziej zasługa posiadającego naturalną charyzmę i talent Johna Boyegi niż czegokolwiek co znajdziemy w scenariuszu. Boyega obdarowuje swojego bohatera tą samą  beztroską i urokiem cwaniaczka, którą wnosi do Finna w nowej trylogii „Gwiezdnych wojen„. Jest trochę Finnem, trochę Hanem Sola, a troszkę Kapitanem Kirkiem z „Star Treka”. Całkiem dobrze wypada też często partnerująca mu na ekranie Cailee Spaeny, której Amara z pośród wszystkich młodych bohaterów jest jedyną, której może nie kibicowałem, ale również nie życzyłem bolesnej śmierci w paszczy jednego z potworów. 

Tego samego nie mogę niestety powiedzieć o reszcie postaci, bo o ile rozumiem koncept odmłodzenia obsady i celowania w inny kontent, to całkowitym zaprzeczeniem tego jest dla mnie tak wybitne olanie wszystkich nastoletnich bohaterów drugoplanowych. Cierpi na tym cały film, począwszy od drętwych dialogów, absurdalnych zachowań bohaterów, których nie rozumiemy bo ich nie znamy, no i na samym końcu – na całej dramaturgii. Nie jest w końcu tajemnicą poliszynela fakt, że w przypadku tego rodzaju filmów jak Pacific Rim, gdy widz nie ma żadnej postaci z którą chce się utożsamić, której kibicuje i o którą zwyczajnie się martwi, wszystko co jest pokazane w filmie kończy się dla niego na zwykłych obrazkach pozbawionej swojej warstwy emocjonalnej. I takim filmem właśnie jest nowy Pacific Rim – komputerowym efektem za którym nic więcej nie stoi.

Oprócz bezbarwnych czy niepotrzebnych jak grany przez Scotta Eastwooda Nate (niech ktoś mi wyjaśni jego funkcję w tym filmie) bohaterów, film cierpi również na brak własnego stylu. W końcu coby nie mówić o pierwszej części, widać było w niej rękę reżysera i w warstwie wizualnej, sposobie narracji czy dziwacznym humorze. Tutaj otrzymujemy film pozbawiony tych elementów i nie zastępujący ich niczym w zamian. To mocno okrojona wersja tego co otrzymałem od Guillermo del Toro i co chciałem w jakiś sposób otrzymać od DeKnighta. Bezpieczna, niezobowiązująca, z dobrze zrealizowanymi efektami specjalnymi, ale ostatecznie niebędąca niczym innym jak gorszym powtórzeniem tego co już widzieliśmy.  Powtórzeniem, w którym niestety wszystkie małe subtelności sprawiające, że Pacific Rim tak urzekał, giną w gąszczu scenariuszowych głupot, drętwych dialogów i chaosie, po którym do głowy przyjść może tylko jedna, przepełniona tęsknotą refleksja – „Kiedyś to było…”


Pacific Rim Rebelia recenzja
Pacific Rim: Rebelia (Pacific Rim: Uprising)
Reżyseria: Steven S. DeKnight
Scenariusz: Emily Carmichael, T.S. Nowlin, Kira Snyder, Steven S. DeKnight
Muzyka: John Paesano
Zdjęcia:
Daniel Mindel
Obsada: John Boyega, Scott Eastwood, Rinko Kikuchi,  Cailee Spaeny, Tian Jing, Burn Gorman i inni
Gatunek: Akcja, Sci-fi
Kraj: USA
Rok produkcji: 2018
Data polskiej premiery: 23 marca 2018

 


 CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI I CIEKAWYCH ZESTAWIEŃ? POLUB NAS I BĄDŹ NA BIEŻĄCO: 
[facebook-page-plugin href=”okiemfilmoholika” width=”500″ height=”220″ cover=”true” facepile=”true”  adapt=”false” language=”pl_PL”]