Nosferatu recenzja filmu

Nosferatu (2024): W ramionach obsesji

Nie będę nawet próbował ukrywać, że twórca „The VVitch” czy „Lighthouse” jest jednym z moich ulubionych współczesnych reżyserów. Robert Eggers to absolutnie unikalny głos we współczesnym kinie i nawet jeśli mogę uważać, iż w „Wikingu” lekko powinęła mu się noga, tak swoją wersją „Nosferatu” udowadnia niesamowite oko do opowiadania historii poprzez klimat, obraz, światło, cień i nastrój bardziej niż przez jakąkolwiek linię dialogową.

Eggers ani przez moment nie próbuje udawać, że nie opowiada historii, którą kino widziało już wielokrotnie, podchodząc do swojej interpretacji legendy o wampirze zarówno przez zanurzone w atramencie, niemal monochromatycznie cienie, akcentujące wyraźne wpływy niemego arcydzieła F.W. Murnaua z 1922 roku, zauważalne tu i ówdzie nieśmiałe ukłony w stronę remake’u Wernera Herzoga z 1979 roku, a w mocnym zaakcentowaniu obsesyjnej, wręcz prześladowczej historii miłosnej, nawet do barokowej wersji Francisa Forda Coppoli z 1992 roku. Jednakże przy tym wszystkim Nosferatu jest własnym hipnotyzującym, uwodzącym widza niczym wydobywający się ze ścian głęboki głos Hrabiego Orloka dziełem oraz przykładem doskonałego artystycznego amalgamatu inspiracji i wizji reżysera. Robert Eggers to malarz a srebrny ekran to jego płótno…

„Przyjdź do mnie. Aniele stróżu. Duch pocieszenia. Duch jakiejkolwiek sfery niebieskiej. Usłysz moje wołanie”. Prolog Nosferatu rozpoczynają niemal błagalne, zdające się wypowiedziane ostatnimi resztkami tchu modły nastoletniej Ellen (Lily-Rose Depp), mające w sobie zarówno coś erotycznego, zmysłowego, ale i niepokojącego, nieprzyzwoitego, być może nawet złego… Dochodząca do głosu seksualność nastoletniej Ellen próbująca odnaleźć wyzwolenie z mocno opinającego dosłownego i metaforycznego gorsetu norm społecznych podkreśla wewnętrzny dualizm głównej bohaterki, toczącej nieustającą wewnętrzną walkę miedzy tym czego ona pragnie, a czego wymaga od niej otocznie. Podkreśla znaczenie Nosferatu jako  opowieści o trawiących nas od środka sprzecznościach, o wstydzie i pożądaniu współistniejących ręka w rękę…

Kilka lat później nowożeńcy Thomas i Ellen Hutter (Nicholas Hoult i Lily-Rose Depp) mieszkają w XIX-wiecznym Wisborgu w Niemczech spędzając ostatnie chwile zanim wkrótce zostaną rozdzieleni przez nagle pojawiające się zlecenie i idące za nim widmo rychłego awansu Thomasa. Jako młody agent nieruchomości zostaje wysłany przez swojego szefa w podróż w dalekie Karpaty do transylwańskiego zamku tajemniczego hrabiego Orloka (Bill Skarsgård). Nie wie jednak, że oprócz chęci nabycia historycznej nieruchomości w Wisborgu chrapliwy, władczy i potrafiący wywołać wręcz paraliżujący strach w rozmówcy hrabia Orlok pragnie z nim podpisać inną umowę. Od kiedy lata temu usłyszał modły młodej Ellen, od kiedy co rusz nawiedzał ją w jej snach narastała w nim obsesja, pożądanie, chęć posiadania równie wielkie, o ile nie większe niż nienasycony apetyt na świeżą krew…

Czy to oglądając osadzone w latach 30. XVII wieku w Nowej Anglii „The VVitch”, gdzie rodzina rolników wygnana z purytańskiej osady spotyka się z czarami i czarcimi kozami w lesie, czy umieszczając dwóch mężczyzn z lat 90. XIX wieku w klaustrofobicznej, wywołującej lovecraftiańskie mary izolacji na skalistej wyspie w „Lighthouse”, albo zanurzając się do czasów brudnego średniowiecza w krwawej i brutalnej szekspirowskiej sadze zemsty wikingów, nie sposób nie patrzeć na Eggersa jak na czerpiącego z historii, folkloru, religii, baśni i mitologii reżysera-historyka. Absolutnie uwielbiam w jaki sposób Eggers w niemal każdym filmie łączy elementy historyczne, dbając aby w zależności od czasu, miejsca i kultury postacie wyglądały, ubierały, zachowywały i posługiwały się językiem czy dialektem tak aby stać się dla widza jak najautentyczniejsze, a umiejętnością sprawienia, że każde miejsce wygląda jakby było zawieszone między snem a jawą, a w tym przypadku między gotyckim koszmarnem a jawą.

I takie też jest Nosferatu. To kino które powala zarówno całym kunsztem technicznym, od zdjęć, oświetlenia, przez muzykę, na kostiumach i scenografii kończąc, ale i pochłania budowanym klimatem, oniryzmem wylewającym się zza ekranu. Owszem, to dość powolne kino, które niczym czarna orchidea dość długo rozkłada swoje płatki, ale gdy już to zrobi oszałamia swoim niepokojącym, mrocznym pięknem.

Czy jesteśmy w wyglądającym jak Yharnam z „Bloodborne” Wisborgu, czy w cygańskim zajeździe w środku lasu w scenerii wyrwanej niczym z „The VVitch”, czy może w wielkim zamczysku hrabiego Orloka – każde z tych miejsc ma w sobie tyle samo piękna co i niepokojących cieni kryjących się w zakamarkach. Eggers nie jest bowiem zainteresowany straszeniem czy przerażeniem widza, a bardziej wywołaniem ziemnego dreszczu niepokoju, przygwożdżenia go do kinowego fotela gęstą atmosferą i poczuciem stale czyhającego gdzieś zza kadru zagrożenia.

Za reżyserskim kunsztem Eggersa nadąża również aktorski kunszt całej obsady. Nicolas Hoult zaliczył jeden ze swoich najlepszych aktorskich występów ostatnich lat, odgrywając przy okazji „Nosferatu” jedną z najlepiej zagranych scen paraliżującego przerażenia jakie widziałem. Aaron Taylor-Johnson i Willem Dafoe grając postacie będące w stosunku do siebie na nieco przeciwległych biegunach również dają znakomite występy. Szczególnie ten drugi jako zdający się rozumieć dużo więcej Profesor Albin, stanowi tu ciekawe urozmaicenie dla mocno ugruntowanych w opartych na zasadach twardego patriarchatu pozostałych męskich postaci filmu.

Gdy pod przedłużającą się nieobecność Thomasa napady tzw. melancholii Ellen są coraz częstsze, kobieta powoli staje się nieobecna, a w chwilach przypominających ataki padaczkowe, zdaje się zachowywać jak opętana przez demona, wydobywając z siebie ekstatyczne jęczenie, wydaje się nie tylko dezorientować konserwatywne najbliższe otoczenie wokół niej  — w tym jej lekarza Wilhelma Sieversa (Ralph Ineson) — ale także budzi ich lęk i wzbudza coraz mniej skrywaną pogardę. W pewnym momencie przepisuje on swojej coraz bardziej „histerycznej” pacjentce jeszcze ciaśniejszy gorset do spania, jakby kilka kawałków mocnej koronki wystarczyło, by udusić diabła w jej wnętrzu. Profesor Albin ma inne, bardziej postępowe pomysły, ale jego dziwniejsze metody zmierzają bardziej w stronę okultyzmu niż nowoczesności.

Absolutnie kupuje również interpretację tytułowego Nosferatu w wykonaniu Billa Skasgarda i to nie tylko z uwagi na jego dość specyficzny design, który nie przypomina niczego co wcześniej mogliśmy zobaczyć w innych filmach o wampirach. Orlok nie tylko wygląda jak w istocie transylwański hrabia , ale i jako owiany mrocznymi mitami i legendami przez miejscowych przeklęty nieumarły, faktycznie na pierwszy rzut oka wydaje się być martwy. Daleko mu do wdzięku i klasy dystyngowanego arystokraty ubranego w najnowszy, bogato zdobiony i sprowadzony z Paryża kaftan.  Jego ubranie dawno straciło kolor, podobnie jak ciało, które ma ma szarawy, prawie zmieniony kolor. I do tego ten głos… Głos który zarówno świszczy i dudni gdzieś koło ucha, wwierca się w głowę każdym zaakcentowanym „R”, głos, który pozwalaja mu odpychać równie mocno, co uwodzić, a wydaje się wydobywać nie z ust, ale z samych ścian.

Najbardziej zaskoczył mnie jednak fenomenalny występ Lily-Rose Depp, której angaż z początku budził mój największy niepokój. Nie dość, że miała najważniejszą i najtrudniejszą role, to przy takim zestawieniu nazwisk w obsadzie, to właśnie jej gwiazda błyszczała zdecydowanie najmocniej. Rola Ellen była wymagająca nie tylko fizycznie, poprzez niezwykle intensywne i długie sceny, w których jedynym narzędziem aktorki było jej ciało, ale i również psychologicznie, gdzie Lily-Rose Depp wprost znakomicie potrafiła oddać wewnętrzne skonfliktowane i zmaganie się ze skrajnymi emocjami jej bohaterki, która z jednej strony chce być dobrą kochającą żoną, a z drugiej skrywa w sobie pewien pociąg w kierunku Nosferatu oraz pragnienia i instynkty, którym i chce i nie chce ulegać jednocześnie. Znakomita rola.

To wszystko razem połączone z niesamowicie intensywnym występem młodego Skasgarda i Lily-Rose Depp sprawia, że pomimo protetycznej niedołężności Orloka i toksyczności jego miłości sprowadzającą dosłowną, ale i przypominającej metaforyczną zarazę, z miejsca rozumiemy i wierzymy, że to co naprawdę przeraża w nim Ellen, to fakt, że jakaś nieznana część jej natury pragnie jego bliskości, jego dotyku. Chce jeszcze raz usłyszeć jego głos muskający jej uszy. On z kolei gotów jest poświecić wiele dla tego jednego miłosnego uniesienia. Uniesienia zagłuszającego pierwsze pianie koguta i pozwalającego zignorować wychylające się zza okna pierwsze nieśmiałe promyki słońca…


Nosferatu recenzja filmu

Kapitan Ameryka Nowy wspaniały świat recenzja