Komedie kryminalne od zawsze zajmowały szczególne miejsce w moim kinofilskim sercu. Uwielbiam „Gliniarza z Beverly Hills”, serie „Ocean’s” i kultowe „Żądło”. Nie przypominam sobie również roku, w którym nie zafundowałbym sobie maratonu filmowego z detektywem Riggsem i Murthaugiem w rolach głównych. Także pewnie Was nie zaskoczę jak powiem, że informacje o planowanym filmie scenarzysty „Zabójczej broni” przyjąłem z wypiekami na twarzy i triumfalnym okrzykiem radości. Co więcej, gdy dowiedziałem się że Shane Black stanie również za kamerą, a w rolach głównych zobaczymy duet Crowe & Gosling, w myślach już rezerwowałem bilet do kina. I tak powoli napompowywałem swój osobisty balonik oczekiwań z nadzieją, że w momencie seansu nie pęknie z hukiem wylewając na mnie kubeł zimnej wody i rozczarowania. Jesteście ciekawi jak wypadł film który czekał na realizacje ponad dwadzieścia lat? To świetnie! Bo o tym już za chwilę.
Akcja filmu zaczyna się wypadkiem samochodowym i śmiercią popularnej gwiazdki porno. Jak się okazuje, denatkę widziano dwa dni po śmierci. Tajemnicę próbuje rozwiązać niezdarny detektyw Holland March, a splot zdarzeń postawi na jego drodze Jacksona Healy’ego – mordobijce do wynajęcia. Obaj panowie z równymi gośćmi nie mają tyle wspólnego, co świnia z karocą. Jeden to najemnik który pierwsze bije a później zadaje pytania, drugi z kolei to detektyw specjalnej troski, którego największy życiowy sukces to inteligentna i przebojowa córka. Ten wybuchowo-zwariowany duet zostanie wciągnięty w świat biznesu pornograficznego, hipisowskich porachunków i politycznych ekscesów rządzących wtedy Miastem Upadłych Aniołów.
Nice guys rozgrywa się w latach siedemdziesiątych. Czasach muzyki disco, kiczu, zabawnych reklam, trwałych, dzwonów, czasów gdy filmy porno miały się świetnie, a na ekranach kin można było zobaczyć „Głębokie gardło” Gerarda Darmiano. Klimat retro wisi w powietrzy przez cały czas trwania filmu i co paradoksalne, jest czymś świeżym dla współczesnego odbiorcy.
Konwencja buddy movie która właśnie za sprawą Shane’a Blacka i jego „Zabójczej broni” zalała kina pod koniec XX wieku, jest główną osią i najmocniejszą stroną produkcji. Komedie o dwójce będącej dla siebie zupełnymi przeciwieństwami przyjaciół, zawsze oglądało się świetnie. Sam Black kreując duet z Melem Gibsonem i Dannym Gloverem pokazał, że wie czym to się je, a za sprawą Nice guys i Rayana Goslinga do spółki z Rusellem Crowe udowodnił, że mimo upływu lat nie zapomniał jak robi się dobre komedie kryminalne. Można więc powiedzieć, że twórca „Zabójczej broni” powrócił w zabójczej formie.
Fabuła Równych gości mimo iż chaotycznie poprowadzona (celowo), jest dość prosta. Jednakże to nie ona stanowi kręgosłup filmu. Nice guys to przede wszystkim świetna komedia z wartką akcją, fajną muzyką i fantastycznie wystylizowaną epoką lat 70. Popis aktorskich umiejętności dają tu obaj aktorzy. Rusell Crowe idealnie spisuje się w roli twardego wrażliwca o słabych nerwach ale silnym prawym sierpowym, a Gosling z kolei idealnie gra ofermowatego bohatera, dostarczając widzowi całą pulę absurdalnych i groteskowych wręcz gagów sytuacyjnych. Jest się z czego śmiać, jest się w co zaangażować, a chemia będąca między dwójką głównych bohaterów, aż wylewa się z kinowego ekranu.
Oglądając nowy film Shane’a Blacka z każdą kolejną sceną czułem narastającą wewnątrz falę nostalgicznej tęsknoty. Fani kryminałów przełomu lat 80. i 90. będą zachwyceni. W końcu Równi goście czekali na realizację bardzo długo. Scenariusz wysyłany od producenta do producenta, tułał się tak przez blisko dekadę, aż w końcu w 2016 roku dotarł na ekrany naszych kin. I może tak właśnie miało być, bo to właśnie dzięki temu i dzięki osobie samego reżysera, mogliśmy przeżyć prawdziwą podróż w czasie.