Co możemy otrzymać gdy przeniesiemy koturnowe dzieło Szekspira z desek teatru na blockbusterowe kino współczesne? Z odpowiedzią na to pytanie spieszy nam Justin Kurzel. Autor w swojej najnowszej adaptacji Makbeta, jednego z koronnych dzieł literatury angielskiej, oferuje nam zupełnie co innego niż jego poprzednicy. Kurzel, mimo iż traktuje teatralną prozę Szekspira z pokorą i szacunkiem, postanawia połączyć język elżbietańskiego dramatu z estetyką komiksu i współczesnego efekciarstwa. Za swoją wizje reżyser płaci wysoką cene. Bo o ile wizualnie Makbet sprawia, że oczy każdego widza czują się nasycone, to czy koniecznie to samo możemy powiedzieć o emocjach?
Na barki z dramatem Szekspira mierzyło się już wielu reżyserów. Do bardziej znanych i zarazem bardziej udanych adaptacji należą: „Tragedia Makbeta” Romana Polańskiego oraz japońska wersja Kurosawy „Tron we krwi”. Obaj twórcy Makbeta zinterpretowali i zrealizowali na swój sposób – Polański mocno trzymając się pierwowzoru, a z kolei japoński reżyser kompletnie parafrazując Szekspira, dokonał ciekawej trawestacji, tworząc Makbeta w wersji samurajskiej. Może dlatego zarówno jedna jak i druga adaptacja znalazła uznanie w oczach krytyków. Niestety Makbet Kurzela, choć nie jest całkowicie złym filmem, wzbudza bardziej mieszane uczucia.
Nie mam żadnych wątpliwości co do tego , że Szekspir był wielkim pisarzem. Jednak mimo to zmurszały język jego dramatów w dzisiejszych czasach nie zawsze zjednuje sobie wielu sympatyków, a już na pewno nie wśród młodszego pokolenia. Stąd wielkie było moje zdziwienie na wieść, iż wersja australijczyka będzie w całości korzystać z treści oryginału – owszem mocno okrojonego – ale wciąż oryginału. W końcu Makbet Kurzela wydaje się być stworzony, właśnie z myślą o młodszym widzu.
Jeśli oceniać film Kurzela tylko w kategoriach wizualnych, to śmiało można okrzyknąć go jednym z lepszych filmów roku. Przepięknie ukazana Szkocja, rozległe wrzosowiska, majestatyczne doliny, Makbet snujący się w światłocieniach surowych komnat zamku, do tego świetne sceny batalistyczne wzbogacone efektami slow motion oraz muzyka ambient i towarzyszące jej dźwięki szkockich dud. Cały ten amalgamat bodźców razem sprawia, że film to wspaniała uczta dla zmysłów. Czasem nie sposób oderwać wzroku od przepięknie zaprojektowanych scenografii i dopieszczonych kadrów. Niestety jest to o tyle mocna strona filmu, jak i jego pięta achillesowa.
Ostatecznie między oryginalną treścią dramatu Szekspira a efektami specjalnymi i genialnymi zdjęciami doszło do sporych tarć. Kurzelowi nie udało się w stu procentach połączyć obu elementów i stworzyć filmu kompletnego, sprytnie łączącego stare z nowym. Ciężki teatralny język w połączeniu z orgią wizualnych efektów sprawiał, że zawsze jeden z elementów, działał kosztem drugiego. Widz jeśli chciał skupić się na treści, tak aby całkowicie zrozumieć i sparafrazować w głowie język Szekspira, mniejszą uwagę skupiał na doznaniach artystycznych. Z kolei jeśli dał się porwać przepięknym obrazom i scenografią, tracił dużo z treści. Jako że jesteśmy społeczeństwem obrazków, to niech każdy odpowie sobie sam, których widzów mogło być więcej. Wymowne również jest to, że duet tak świetnych aktorów, jakimi niewątpliwie są Michael Fassbender i Marion Cottillard nie był w stanie dać widzowi takich emocji, jakich po dramacie Szekspira mógł oczekiwać.
Listopad 2015 roku można śmiało nazwać miesiącem Fassbendera. W końcu w tymże miesiącu do kin wyszły aż trzy filmy („Jobs„, „Makbet„, „Slow West”) z utalentowanym aktorem w roli głównej. Niemiec wyrobił sobie markę aktora, który genialnie sprawdza się w rolach niejednoznacznych, introwertycznych czy nawet lekko depresyjnych postaci… i taka też jest interpretacja Makbeta w wykonaniu Fassbendera. Nie jest to psychopata czy żądny krwi tyran, bliżej mu do człowieka zagubionego, ogarniętego kryzysem osobowości, świadomego, że każda mijająca chwila przybliża go ku upadkowi. Z kolei Lady Makbet to silna wyzwolona kobieta, która namawia męża do zbrodni tylko po to aby po jej skutkach stać się jego wyrzutem sumienia. Podobnym wyrzutem sumienia, czy może odwrotnie interpretując – usprawiedliwieniem złych uczynków, jest symbol dziecka. Dzieje się tak od początku filmu (którym Kurzel odbiegając nieco od pierwowzoru, zaczyna pogrzebem potomka tytułowej pary), przez surrealistyczne wizje i nawiedzenia głównego bohatera oraz towarzyszące temu monologi i samosąd, po sztampowy epilog filmu, w którym również i dziecko jest symboliczną klamrą domykającą całą fabułę. Co najbardziej boli jeśli chodzi o aktorstwo i fabułę, to właśnie skutek tego o czym mówiłem wcześniej. Bo, jeśli tacy aktorzy nie są w stanie się przebić przez oprawę wizualną, to wiedz że coś się dzieje.
Nie można odmówić reżyserowi, że z odwagą podjął się ambitnego zadania. Oczywiście, nie udało mu się w pełni swojego pomysłu zrealizować, jednak nie można uznać jego Makbeta za film całkowicie nieudany. Tak naprawdę jedynym jego problemem jest to, że całą konstrukcję i wizję reżyser opiera na obrazie. Australijczykowi zabrakło może trochę doświadczenia, trochę zimnej krwi, ponieważ koncepcja jaką miał – koncepcja nadania świeżości i współczesnego wyrazu dramatowi Szekspira – była naprawdę świetna. Niestety chyba za bardzo swoją uwagę skupił na zmyśle wzroku, a za mało na wnętrzu, bo przez cały film, to emocje były dodatkiem do obrazu, a nie obraz dodatkiem dla emocji.