Film roku, najgorętsza premiera od lat, najbardziej oczekiwany film dekady – różnymi epitetami podkreślano wagę kinowego wydarzenia, jakim niewątpliwe jest powrót do kin tytana sci-fi i chyba najbardziej rozpoznawalnej serii na świecie. Temperamentu fanów nie ostudził nawet sam Disney i sygnaturka PEGI 10 na plakatach filmowych. Balonik oczekiwań pompowano do tego stopnia, że każda informacja, każdy trailer i każde zdjęcie z planu, wzbudzało nie lada zamieszanie. Zamieszanie którego kosmicznej sadze, zazdrości pewnie premiera niejednego filmu. Tymczasem 18 grudnia za Nami, a film J.J. Abramsa rozpoczął swój marsz po światowych kinach, można powiedzieć że „kości zostały rzucone”. Pozostaje więc tylko odpowiedzieć na jedno, dręczące Nas od miesięcy pytanie – czy warto było czekać?
Nostalgia – to chyba jedno z nierozłącznych uczuć związanych z sagą Gwiezdnych Wojen. Wystarczy powiedzieć jak mocno zabiło mojej serce, gdy na ekranie kinowym pojawiły się charakterystyczne złote napisy, wraz z towarzyszącym im motywem muzycznym Johna Williamsa. Wspomnienia odżyły, łezka zakręciła się w oku, a ja przypomniałem sobie jak za dzieciaka odkrywałem po raz pierwszy galaktyczne uniwersum Georga Lucasa. Znów na nowo z Lukiem Skywalkerem poznawałem tajniki Mocy, razem z rebeliantami niszczyłem Gwiazdę Śmierci, a z młodym Anakinem ścigałem się w kosmicznym rajdzie Dakar.
Tymczasem mija trzydzieści lat od pokonania złego Imperatora i śmierci Dartha Vadera, a na zgliszczach starego Imperium tworzy się nowa, równie groźna siła, nazywana Najwyższym Porządkiem. Starej rebelii nie udało się utrzymać pokoju w galaktyce i aby przeciwstawić się złowrogiej potędze, po raz kolejny musi utworzyć Ruch Oporu. Jakby tego było mało, Luke Skywalker – ostatni z Jedi, zapadł się pod ziemię, stając się bardziej legendą, niż niegdysiejszym wybawicielem galaktyki. Kosmos potrzebuje nowych bohaterów, a rebelianci powoli zaczynają rozgrzewać silniki swoich myśliwców, innymi słowy – rozpoczyna się nowa gwiezdna przygoda.
Twórcy Przebudzenia Mocy kompletując obsadę filmu, zdecydowali się postawić, na nowe, nie opatrzone widzom twarze. Daisy Ridley – jako personalna trawestacja Luka Skywalkera, oraz John Boyega – w roli nawróconego szturmowca, tworzą naprawdę ciekawy, wzajemnie uzupełniający się duet głównych bohaterów. Między ich postaciami czuć wzajemną chemię, a ich sprzeczki słowne potrafią rozśmieszyć, przypominając nam czasem legendarną parę Fisher – Ford. Na drugim planie uwagę zwraca kolejna świetna kreacja mistrza motion capture – Andy’ego Serkisa, oraz Oscar Isaack w roli brawurowego pilota rebelianckiej floty. Nie sprawdził się jedynie Domhnall Gleeson jako „złowrogi” generał Hux. Aktor udowadnia że z groźnym mu nie do twarzy, a jego srogie spojrzenia i agresywne grymasy malujące się na dziecięcych licach, wzbudzają raczej salwy śmiechu, a nie strach czy niepokój. Co tyczy się starej gwardii (nie chcąc zdradzać ze dużo z fabuły) zwrócę jedynie uwagę na fakt, że Harrison Ford jest jak wino, a starszy Han Solo, dalej jest ekstra gościem. Jednak jak można się domyślić, najwięcej emocji wzbudzał główny antagonista – Kylo Ren.
Postać grana przez Adama Drivera budzi ambiwalentne uczucia. Do pewnego momentu Kylo Ren może stymulować w widzu autentyczny niepokój i grozę, a jego dostojność wymusza pewnego rodzaju podziw. Później niestety sprawy mają się nieco gorzej, ale to już Wam pozostawiam do oceny źródło tego zjawiska. Na szczęście jako antagonista nie kopiuje z Darha Vadera – ikony całej sagi. Przypomina raczej młodego Anakina, tego z Zemsty Sithów, rozdartego moralnie i wewnętrznie skonfliktowanego bohatera.
Świetnie zaprojektowane lokacje i idealne efekty specjalne to niewątpliwe bardzo mocna strona VII Epizodu. Te drugie, mimo iż stanowią nierozłączną częścią kosmicznej mitologii, u J. J. Abramsa są nienachalne i nie stają się głównym elementem filmu. Widać, że perfekcyjnie sprawdził się pomysł, aby część lokacji i pojazdów zaprojektować za pomocą przyjemniejszych dla oka, praktycznych efektów specjalnych. Wzmacnia to autentyczność, oraz przypomina uczucia towarzyszące widzowi przy starej trylogii. Jedyne co mnie wciąż nie przekonuje – to miecze świetlne, a konkretnie jeden z nich. No bo po co ta rękojeść?!
Przebudzenie Mocy to naprawdę świetne widowisko i gratka zarówno dla fanów, jak i dla widzów którzy pierwszy raz będą wyruszać w swoją galaktyczną przygodę. Należy jednak podkreślić, iż jest to klasyczny film wprowadzający, dzięki czemu wszystko co najlepsze, jest jeszcze przed Nami. Siódmy Epizod kładzie fundamenty dla zupełnie nowej kosmicznej sagi i skutecznie pobudza apetyt na więcej. Co do kolejnych części. Pozostaje życzyć reżyserowi następnego epizodu tylko jedno: Panie Johnson: – ” Niech moc będzie z Tobą”.


