Minęło 18 lat od kiedy wciąż jeszcze budujący swoje nazwisko w Hollywood James Mangold razem z Joaquinem Phoenixem przypomnieli widzom o legendzie Johnny’ego Casha w głośnym muzycznym biopicu „Spacer po linie”. W międzyczasie reżyser zaliczył spektakularną porażkę, a następnie spektakularny sukces tworząc filmy o Wolverinie, posadził Christiana Bale’a za kierownicą Forda w wyścigu „Le Mans’66”, a nawet razem z Harrisonem Fordem odkurzył bicz i fedorę wracając po latach do ukochanej postaci Indiany Jonesa. Jako że nieco chłodne przyjęcie tego ostatniego nieco zahamowało jego marsz na sam szczyt hollywoodzkiej hierarchii, Mangold postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, wracając do swojej bezpiecznej strefy komfortu, do kina które zna, które rozumie i jednocześnie realizując swój od dawna odkładany projekt. Tak, biografia o Bobie Dylanie wydaje się wprost idealnym kandydatem na filmowe przetarcie, ba, być może szansą na powalczenie o jakieś nagrody lub chociaż przypomnienie swojego nazwiska zgarniając oscarową nominację.
I właśnie dlatego do Kompletnie nieznanego podchodziłem ze sporym sceptycyzmem, spodziewając się raczej kolejnego nudnego, skrojonego pod sezon nagród muzycznego biopicu z scenariuszem przepisanym z Wikipedii w stylu niedawnego „Back to Black” czy „Bohemian Rhapsody”. Do kina poszedłem więc bardziej z poczucia pewnego obowiązku, chęci nadrobienia zaległości przed oscarową galą, niż ze szczerych chęci i ciekawości. Na szczęście dobrze, że mam w sobie jeszcze te resztki recenzenckiej samodyscypliny, bo nie wiem czy to moja muzyczna ignorancja kogoś kto o Bobie Dylanie wie niewiele/nic, czy to znakomity występ Timothee Chamaleta, ale całkiem wsiąkłem w tę historie. Nawet jeśli treści i fabularnego „mięcha” w niej jak na lekarstwo…
Już od pierwszej sceny, gdy śledzimy ubranego w nieco poszarpaną kurtkę i wysłużony kaszkiet, z zawieszonym na plecach pokrowcem od gitary Boba Dylana zaraz po jego przybyciu do Nowego Jorku, Jamsowi Mangoldowi udało się znakomicie przenieść widza faktycznie w sam środek epoki lat 60. Nie tylko w kontekście rewolucji muzycznej, której Dylan stał twarzą, ale i przemian społecznych, Kryzysu Kubańskiego i czasów mocnej niepewności amerykańskiego społeczeństwa. Reżyser znakomicie rysuje te konteksty osadzając w nich młodego muzyka z Minnesoty, który wraz ze swoją gitarą, harmonijką i piosenkami rozkochał w sobie najpierw Nowy Jork, a następnie całą Amerykę stając się głosem młodego, spragnionego zmian pokolenia.
Kompletnie nieznany w odróżnieniu od kilku innych znanych biopiców muzycznych z ostatnich lat nie próbuje być również płaską, cukierkową laurką dla swojego bohatera. Co godne pochwały Mangold z Chamaletem nie ukrywają szorstkości kreatywnego geniuszu Boba Dylana, którego nieczułość na ludzi mu bliskich często stoi w ostrym kontraście do człowieczeństwa w jego piosenkach. Rysują nam jego portret jako świetnego muzyka i potrafiącego wczuć się w nastroje społeczne tekściarza. Podkreślają jego postawę artysty zawsze kroczącego własnymi ścieżkami i to najczęściej ścieżkami widzącymi po prąd, wbrew okrzykom i głośnym protestom tych, którzy woleliby żeby stał w miejscu, artysty całkowicie i aż do przesady poświęconemu swojej muzyce i wciąż wymyślającemu siebie na nowo, ale i nierzadko jako buraka, totalnego egotopa, czy też po prostu zwyczajnego dupka.
Mimo zarysowania pewnych kontekstów Mangold wydaje się mniej zainteresowany miejscem muzyka w naszej zbiorowej historii, dużo bardziej skupiając się na Dylanie jako na tej zagadkowej, enigmatycznej jednostce widzianej oczami każdej drugoplanowej postaci. W tym sensie tytuł filmu wydaje się nie tylko trafiony, ale również doskonale odzwierciedla pewne wrażenie, które pozostało we mnie po seansie a które mocno wyróżnia Kompletnie nieznanego na tle innych podobnych mu filmów. Niby obejrzałem 2,5h filmu poświęcone Dylanowi, niby poznałem jego ścieżkę kariery , zobaczyłem go oczami ludzi, którzy w mniejszy bądź większy sposób kształtowali ową ścieżkę, ale jakoś ni cholery nie mam wrażenia, że faktycznie jakkolwiek go poznałem, że zrozumiałem jego fenomen. Ten odważny krok Mangolda na skupieniu się przede wszystkim na Dylanie jako na niewyjaśnionej tajemnicy czy nierozwiązywalnej zagadce działa doskonale.
„Jest dwieście osób w tym pokoju i każda z nich chce, żebym był kimś innym. Powinni się zamknąć i pozwolić mi być”. „Być kim ?” – pyta Dylana jego przyszły menedżer trasy Bob Neuwirth. „Kimkolwiek nie chcą, żebym był” – odpowiada Dylan…. To właśnie w tym momencie, w tej krótkiej sceny rozgrywającej się w małej windzie jesteśmy chyba najbliżej tego jak możemy zrozumieć Dylana artystę, który nieustanie poszukiwał czegoś nowego dla siebie w muzyce, oraz Dylana człowieka, który nieustannie ucieka od wszystkiego i wszystkich, którzy mówią mu, kim chcą, żeby był.
Jednym z moich większych problemów, oprócz pewnej schematyczności, formalnego bezpieczeństwa i wkradającej się gdzieniegdzie scenariuszowej nudy typowej dla tego typu kina, jest – co zabrzmi kuriozalnie w kontekście o kim jest ten film – stanowczo zbyt dużo muzyki. Nie żebym był jakimś antyfanem, bo raczej nie mam sprecyzowanego zdania, ale po prostu tych piosenek było zwyczajnie zbyt dużo, a co gorsza, po pewnym czasie dla mojego upośledzonego ucha wszystkie zaczynały brzmieć tak samo. Gdybym grał w grę, która polega na piciu kieliszka za każdym razem gdy Chamalet sięga po gitarę i zaczyna śpiewać w losowych momentach filmu, to prawdopodobnie z kina wyszedłbym na czworakach po pierwszych 15 minutach, albo nie wyszedł wcale…
Po seansie dużo bardziej rozumiem nominację dla Chamaleta za tę rolę, choć sam na pewno nie przyznałbym mu Oscara. To chyba jego najlepsza obok Paula Atrydy w „Diunie” rola od czasów „Tamte dni, tamte noce„. Nie mówię tu tylko o znakomitym odwzorowaniu manieryzmów, akcentu, tonacji i śpiewu oryginalnego Dylana, ale również umiejętne otoczenie go – kluczową w moich oczach dla końcowego sukcesu filmu – aurą tajemniczości, nierozwiązywalnej zagadki.Wcale nie mniejszą przyjemnością było również oglądanie Edwarda Nortona w drugoplanowej, ale dość istotnej roli Pete’a Seegera. Cudowna rola zagrana z taką gracją i naturalnością, z jaką potrafi grać niewielu oprócz niego. Jego Seeger jest najmocniej, o ile nie jedynym bijącym sercem filmu i jednym z ciekawszych kontrapunktów dla nieco niedostępnego emocjonalnie Dylana. To on jest tym, który pierwszy dostrzega drzemiącą w nim i w jego utworach siłę i to on jest również tym, który do samego końca próbuje rozpaczliwie sprowadzić go z powrotem na Ziemię, gdy jego głowa zaczyna dotykać chmur. Z kolei Boyd Holbrook w niewielkiej, ale jakże wyrazistej rólce jako legendarny Jonny Cash, to czysto ZŁOTO! Oglądałem go i miałem w głowie „weźcie zróbcie film o tym gościu, a nie tym zadufanym w sobie mruku z harmoniką”.
Niestety niewiele ciepłych słów mogę powiedzieć o żeńskiej części obsady, bo zarówno Elle Fanning jako Sylvie oraz Monica Barbaro jako Joan Baez bardziej siłowały się na planie z scenariuszem i pewną mocną kliszowością swoich ról, niż faktycznie miały do zagrania coś ciekawego. Rola obu nie sprowadzała się do niczego poza funkcjonowaniu jako dwie strony tej samej monety uczuciowego życia Dylana.
Mimo wszystko Kompletnie nieznany zaskoczył mnie pozytywnie, ale bynajmniej nie dlatego, że to jest taki dobry, ale dlatego, że choć spodziewałem się najgorszego rodzaju rozwodnionej biograficznej nudy, to pomijając całą dość przeciętna formalnie watę dookoła, dostałem film naprawdę angażujący i wciągający mnie próbą autentycznej wiwisekcji zarówno Dylana artysty, jak i Dylana człowieka. Skłamałbym mówiąc, że specjalnie polubiłem któregokolwiek z tych Dylanów, ale minął bym się również z prawdą mówiąc, że choć jeden z nich nie wydał mi się interesujący. A tu już spory sukces Jamesa Mangolda, naprawdę spory…