Dungeons & Dragons recenzja filmu

Dungeons & Dragons: Złodziejski honor (2023): Przed wyruszeniem w drogę należy…

O ile na małym ekranie gatunek fantasy wciąż radzi sobie całkiem nieźle, tak na wielkim albo kojarzy się z kolejnymi finansowymi klapami, albo w ogóle nie kojarzy się wcale, bo i zbytnio nie ma w czym wybierać. Małe ćwiczonko myślowe? No to sami spróbujcie się teraz przez chwile zastanowić kiedy ostatnio byliście w kinie na pełnoprawnym, wysokobudżetowym i pełnometrażowym fantasy? Nazwijcie mnie ignorantem, ale osobiście od czasów serii o Harrym Potterze czy Jacku Sparrowie nie przypominam sobie kinowego fantasy od którego albo się nie odbiłem, albo które m nie zniechęciło mnie swoją promocją do kupna biletu. Ktoś, coś?

Z wielkim zainteresowaniem śledziłem więc doniesienia o ponownej próbie kinowej adaptacji najbardziej kultowego systemu papierowych RPG, za które niewątpliwie należy uznawać Dungeons & Dragons. Moja ciekawość była tym większa gdy dowiedziałem się, że za projekt ma odpowiadać duet reżyserów odpowiedzialnych wcześniej za całkiem udaną i przyjemną komedyjkę „Wieczór gier”. Wszystkie składowe filmowej kompozycji wydawały się więc odpowiedniej jakości aby w końcu ktoś uraczył nas chociaż zjadliwym kawałkiem wysokobudżetowego fantasty. Na szczęście to co miało być chociaż zjadliwe okazało się być przepysznym deserem i to z gatunku tych, które nie tuczą i nie idą w boczki…

Głównego bohatera Egina oraz Holgę, czyli jego towarzyszkę w stylu barbarian girl, wiecie… taką co używa topora jak pilnika do paznokci, poznajemy w więzieniu tuż przed ich brawurową ucieczką. Jak dowiadujemy się z zabawnej ekspozycji duet bohaterów ma nierozwiązane sprawy związane z napadem, przez który ostatecznie trafili za kratki. Nasz charyzmatyczny bard musi bowiem wrócić do córki, którą oddał pod opiekę jednemu z członków gangu oraz odzyskać obiecany łup w postaci magicznego artefaktu, który pozwoli mu wskrzesić zmarłą żonę. Sprawa ma więc wymiar bardzo osobisty. Pech chce, że jedno i drugie znajduje się w posiadaniu człowieka, który wcześniej ich zdradził, a na zgarniętych łupach z wspomnianego napadu zbudował swoją pozycję jako Lorda całego Neverwinter.

Gdy nie udało się po dobroci przyszedł więc czas na inny rodzaj perswazji, a konkretniej na jedyny rodzaj perswazji który znają, czytaj:  kolejny skok. Wszak kto powiedział, że złodziej nie może okraść złodzieja a oszust oszukać oszusta. Wciąż wierzącemu, że uda się mu odzyskać zaufanie zmanipulowanej przez Lorda Forge’a córki oraz znając dokładną lokalizację artefaktu, Eginowi pozostaje tylko wyruszyć w kolejną podróż, ale zanim to zrobi musi oczywiście zebrać drużynę. Tak przynajmniej mawiał Piotr Fronczewski, a Piotr Fronczewski chyba zawsze ma rację? W każdym razie Edgin faktycznie zbiera drużynę i trzeba przyznać, że jest to zbieranina prawdziwych indywiduów…

Czy fabuła Dungeons & Dragons jest prosta jak scenariusz do sesji przygotowany w piwnicy przez 11-letniego Mistrza Gry? Owszem. Czy zarówno historia jak i akcja opiera się na znanych schematach? Tak. Czy każdy z bohaterów to zbieranina archetypów 1,2 maksymalnie 3 cech? Ależ oczywiście, mamy tu barda-łotrzyka, barbarzyńcę, maga zaklinacza, druida, a i miejsce dla paladyna czy wariacji na temat nekromanty też się znajdzie. Czy cokolwiek z wyżej wymienionych to wada? Skądże znowu.

Moją pierwszą konstatacją po seansie D&D było to, że w tym filmie udało się osiągnąć i uchwycić wszystko za co ludzie do niedawna kochali marvelowe drużynówki pokroju „Avengers” czy „Strażnicy Galaktyki”. Mamy tu grupę znakomicie dobranych charakterów przyciągających się i odbijających się od siebie. Otrzymujemy dawkę najczęściej bardzo prościutkiego, aczkolwiek trafionego humoru, a konwencja heist movie napędza kilka naprawdę kreatywnych sekwencji akcji, której tutaj bynajmniej nie brakuje. Co najważniejsze, w tym humorze, akcji i intrydze sercem oraz centrum wszystkiego cały czas pozostają bohaterowie, interakcje między nimi oraz nauka, która płynie ze wspólnej podróży. Może i są trochę jednowymiarowi, może mają przypisane tylko kilka cech niczym papierowe postacie RPG, ale paradoksalnie ta prostota dzięki charyzmie obsady oraz dobrze napisanym dialogom pozwoliła tutaj wybrzmieć tym elementom, które w tego rodzaju filmach są najważniejsze.

Nic z tego nie udało by się jednak gdyby nie naprawdę doborowa ekipa aktorów, dzięki którym te proste i mało zniuansowane postacie nabrały takiego wdzięku i uroku. Chris Pine jako amalgamat uwodzącego swoją charyzmą Jaskra, lekkomyślnego i wciąż niedojrzałego, acz mającego serce po właściwej stronie Star Lorda z spajającym i pomagającym drużynie odnaleźć wiarę w siebie Kapitanem Kirkiem, jest chyba najbardziej wielowymiarową postacią z całej tej uroczej ferajny. Czuć w nim wewnętrzny konflikt, widać moralne rozterki, a i on jako postać koniec końców przechodzi największą przemianę. Partnerująca mu Michelle Rodrigez doskonale odnajduje się w roli gruboskórnego barbarzyńcy z twardymi mięśniami i ciepłym serduchem, a Rege-Jean Page i jego totalnie absurdalnie prostolinijna interpretacja postaci paladyna, to prawdziwe złoto. Justice Smith i Sophie Lillis to fajne dopełnienie obsady i ta dwójka ma między sobą naprawdę ciekawą chemię i dynamikę.

Prawdziwą wisienką na torcie jest jednak odgrywany przez Hugh Granta z iście szelmowską gracją i wdziękiem czarny charakter Forge, który w równy sposób uwodzi charyzmą, bawi poczuciem humoru, co budzi niepokój kryjącą się za uroczą powierzchownością groźbą. W zasadzie najmniej ciekawa postać z całej obsady, to odgrywany przez Daisy Head drugi z czarnych charakterów, którego wątek związany z Czerwonymi Magami wydał mi się najmniej interesujący z całej fabuły. Ot był, bo nad bohaterami musiało wisieć jakieś większe zagrożenie.

Można powiedzieć, że zgodnie z powiedzeniem „na bezrybiu i rak ryba” Dungeons & Dragons w dobie prawdziwego kryzysu wysokobudżetowego fantasy w kinach miało dużo łatwiejsze zadanie. W końcu wystarczyło nie spieprzyć tego co spieprzył kiedyś hucznie zapowiadany „Warcraft” czy poprzednicy. No i tak, i nie, bo Dungeons & Dragons w żadnym momencie swojej promocji nie obiecywało takiego rozmachu i epickości, a sam film bynajmniej nie miał ambicji odkrywania dużo większego i bogatego świata. Nie, Jonathan Goldstein i John Francis Daley i tutaj stawiają na prostotę budując świat wokół historii, a nie stawiając w pierwszej kolejności na światotwórstwo kosztem fabuły i jej bohaterów.

Jeśli więc Dungeons & Dragons to ten przysłowiowy rak, to przyznam, że zjadłem go ze smakiem i poproszę o dokładkę. Humor, urok i sympatyczni bohaterowie sprawili, że nawet taki RPGowy ignorant jak ja, który nigdy nie rzucił 20-ścienną kostką chętnie zaliczy jeszcze jedną kilkugodzinną sesję w kinie i wyruszy z wesołą ferajną na nową przygodę.


Dungeons & Dragons recenzja filmu