wakanda w moim sercu recenzja filmu

Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu (2022): Żałoba i mętna woda

Pamiętając jakim fenomenem kulturowym była pierwsza część „Czarnej Pantery„, już wówczas można było sądzić, że niechybna kontynuacja będzie naznaczona konkretnym ciężarem oczekiwań i odpowiedzialności dla jej twórców. Wstrząsająca fanami w 2020 r. śmierć 43-letniego odtwórcy tytułowej roli Chadwicka Bosemana dorzuciła do tego ciężaru kilkunastotonowe kowadło, bowiem mało było aktorów tak zespolonych ze swoją postacią w MCU jak właśnie Boseman. Ryan Coogler stanął więc przed bardzo niewygodnym i niewdzięcznym zadaniem i jako człowiek, który prywatnie przyjaźnił się ze zmarłym na raka aktorem, i jako reżyser, który musiał schować wcześniejsze pomysły na kontynuowanie losów T’Challi do szuflady i nakręcić film, który nadal będzie pokazywał jak ważnym i reprezentatywnym dla milionów widzów superbohaterem jest Czarna Pantera.

Cieniem już podczas samej produkcji kładła się niezrozumiała z mojego punktu widzenia decyzja o braku re-castu odtwórcy głównej roli, bo na tym etapie mogliśmy być już pewni, że twórcy nie zdecydują się na kontynuowanie spuścizny  Bosemana i jego T’Challi z innym aktorem, a wybiorą inne, bezpieczniejsze rozwiązanie, które jednocześnie mocno ograniczy reżyserowi swobodę w opowiedzeniu historii, którą chce opowiedzieć. To jednak wiedząc nie wykluczałem, że idąc 10 listopada na pokaz kinowy Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu otrzymam naprawdę dobry i kompetentny film. I co? Okazuje się niestety, że są ciężary, których nawet tak utalentowani twórcy jak Ryan Coogler najzwyczajniej w świecie nie są w stanie udźwignąć…

Królestwo Wakandy opłakuje tragicznie zmarłego na tajemniczą chorobę króla T’Challe i jednocześnie protektora i symbol – Czarną Panterę. Choć  dla większości ludzi T’Challa był liderem, przywódcą, superbohaterem  i ukochanym obrońcą, to dla królowej Ramondy i księżniczki Shuri, był też synem, bratem i każda z nich na swój sposób stara się poradzić z jego przedwczesną śmiercią. Jedna bierze na barki odpowiedzialność za cały pozbawiony przywódcy kraj, inna ucieka do swojego warsztatu i ukochanej technologii starając się zwyczajnie zająć czymś myśli. Wieści o śmierci króla jednak szybko się rozchodzą, co tylko zachęca liczące na słabość Wakandy inne światowe mocarstwa do politycznych, a nawet militarnych ataków motywowanych chęcią przejęcia choć niewielkiej ilości złoży najcenniejszego kruszcu, czyli vibranium. Ataki i nasilające się próby odnalezienia złóż nawet na dnie oceanu sprawiają, że do gry wkracza inne, dotąd skutecznie ukrywające się przed resztą świata podmorskie królestwo Talocan wraz ze swoim przywódcą Namorem. Ten mając własne jasno zdeklarowane cele składa Shuri i królowej Ramodzie propozycję z gatunku tych nie do odrzucenia.

Nie będę owijał w bawełnę i silił się na złotouste grzeczności – ten film to kompletny, poszatkowany niczym sałatka Colesław scenariuszowy burdel. Jak pisałem we wstępnie wieści z okresu preprodukcji i samej produkcji nie napawały mnie specjalnym optymizmem, ale mimo to liczyłem, że kwesta oczywistych wyzwań jakie przed twórcami postawiła śmierć Bosemana, nie wykluczy tego, iż dostaniemy dobrze napisaną i kompetentną fabułę. Nie z wszystkimi artystycznymi i scenariuszowymi decyzjami twórców musiałbym się zgadzać, ale chociaż żeby ich własny pomysł był dobrze zrealizowany. To co jednak otrzymaliśmy sprowadza film jedynie do pożegnania i oddania hołdu zmarłemu aktorem, co w samym sobie nie jest złe, a wręcz konieczne, zapominając jednak o tym, że Czarna Pantera była czymś/kimś więcej niż człowiekiem ukrytym za maską, a jej rola miała wymiar symboliczny dużo bardziej niż w przypadku jakiejkolwiek innej postaci w MCU. Oczywiście, znaczenie żałoby oraz próba jej przepracowania i ruszenia naprzód, to dobry wyjściowy koncept. Problem w tym, że wszystko co dzieje się dookoła jest kompletnie apatyczne i pozbawione jakiegokolwiek emocjonalnego podłoża.

O apatyczności i braku emocjonalnego podłoża wspominając, nowej Czarnej  Panterze brakuje również wizualnej kreatywności, żywej kolorystyki i skupienia się na bogatej w etniczne detale scenografii, które obok wykreowanych postaci były najsilniejszymi elementami poprzedniczki. Tutaj pomijając bardzo ładnie nakręconą scenę pogrzebu T’Challi, Wakanda nie zachwyca tak jak zachwycała, kolory wydają się poszarzałe, a kostiumy po prostu poprawne. Jeśli liczyliście, że podróż do Talconan będzie równie ekscytująca i ciesząca oczy jak wtedy gdy James Wan oprowadzał nas po Atlandydzie w „Aquamenie„, to lepiej nie szykujcie się na nic spektakularnego. Konceptualnie Talocan nawiązujące etnicznie i kostiumowo do cywilizacji prekolumbińskich działało świetnie. Gdy ubrani w kolorowe pióropusze, bransolety i wisiorki Talocanie pojawili się na ekranie, to był jeden z pierwszych momentów kiedy moje dotąd lodowate serce zabiło trochę szybciej. Niestety zaraz później zobaczyliśmy jaki pomysł na przedstawienie królestwa Talocan ma MCU (a raczej należałoby powiedzieć, jaką koncepcje narzucił reżyserowi ograniczony budżet i kurczący się z każdym filmem czas przeznaczony na postprodukcje i dopracowanie efektów specjalnych).

Pamiętacie czyściutką błękitną wodę, neonowe ryby i podwodne autostrady w Atlantydzie? Tutaj dostajemy mętny muł, kilka budynków i plewiącą grządki wodorośli garstkę Talocan, a wszystko w akompaniamencie muzyki, która sugeruje, że oto powinniśmy się zachwycać tym co właśnie widzimy. Niestety nie ma czym, bo w tej ciemności która panuje na ekranie de facto mało co jesteśmy w stanie dostrzec. I nie, nie mówcie mi tu o realizmie, bo oglądamy film o podwodnym królestwie rządzonym przez mutanta ze skrzydełkami na łydkach. Realizmu będę potrzebował jak James Cameron zaprosi mnie na podróż do Rowu Mariańskiego, a nie w filmie o Czarnej Panterze.

Poza jedną praktyczną sekwencją walki w wykonaniu Okoje, ten film ma fatalne sceny akcji, które albo cierpią przez kiepskie efekty specjalne i choreografie, albo przez ciemną paletę barw, bądź – i ten wariant występuje najczęściej – przez obie rzeczy na raz. Wakanda w moim sercu to kolejny film czy serial Marvela tej fazy, który chamsko oszczędza na CGI umieszczając sceny akcji w nocy bądź ciemnych pomieszczeniach, albo na tle nudnej, pozbawionej szczegółów scenografii, którą łatwo wygenerować komputerowo. Tak było w finale „Shang-Chi”, tak było w fatalnie nakręconej ostatniej scenie akcji z „Daleko od domu” i tak było w „Thor: Miłość i grom”, który choć miał kilka fajnych pomysłów (jak walka z Gorrem na czarno-białej planecie), to również w scenach akcji ciężko było czasem dostrzec poszczególne postaci. To jeden z elementów charakterystycznych dla tej fazy marvelowego uniwersum, a tutaj finałowa potyczka  dodatkowo leży i kwiczy zarówno na poziomie narracyjny, emocjonalnym jak i konceptualnym. Totalny bajzel.

O ile Namor jako nowa postać to kompletny gigachad i badass, któremu paradoksalnie momentami ciężko nie kibicować, tak niestety Wakanda w moim sercu wprowadza do uniwersum także Riri Williams, czyli przyszłą Ironheart, która w całej historii oprócz bycia MacGuffinem, nie ma kompletnie nic, ale to nic do roboty. Jej postać jest bezbarwna, alubialna, a przypominająca owoc nieślubnego związku Power Rangera z Optimusem Prime zbroja bohaterki, to nawet nie jest nieśmieszny żart. To abominacja.

Ale wróćmy na chwile do Tenocha Huerty i jego Namora, bo jest to jeden z najjaśniejszych elementów widowiska, który kradnie ekran niemal w każdej scenie w której się pojawia. Przywódca Talocan ma odpowiednio dworską prezencje i maniery, z nefretowymi kolczykami w uszach i nosie wygląda jak wygląda, ale gdy kieruje w twoją stronę groźby, to wiesz, że nie rzuca słów na wiatr. Bardzo podoba mi się również pomysł na poruszanie się Namora, który niczym ważka wykorzystuje swoje skrzydełka na łydkach do przeskakiwania z miejsca w miejsce w powietrzu i to akurat film potrafił fajnie wizualnie sprzedać.

Obok znakomitego Huerty świetnie wypada również Winston Duke, którego M’Baku nie tylko wprowadza odrobine rozluźniającego humoru, ale jest także głosem rozsądku dla roztrzęsionej Shuri oraz bohaterem, który w pewnych momentach najbardziej przypomina nam kim był T’Challa.

Jednak prawdziwą gwiazdą i aktorką, która swoimi umiejętnościami dźwiga do góry ten kiepski scenariusz, jest Angela Basset. Królowa Ramona w tym filmie to znakomita postać silnej, acz mocno zranionej kobiety, która dźwiga na barkach olbrzymi smutek, ale i odpowiedzialność. Jej aktorska charyzma i ekspresja wręcz gryzie się z całą mocno przeciętną resztą widowiska, ale jednocześnie potrafi z miejsca wywołać w widzu te emocje, które chce w nas wywołać.

Całość wymienionych problemów nowej Czarnej Pantery byłbym jednak w stanie znieść gdyby nie to, iż kompletnie nie byłem w tym filmie w stanie kupić postaci Shuri, która pełni przecież rolę głównej bohaterki. Letitia Wright jest naprawdę utalentowana młodą aktorką, której Shuri jako bohaterka drugoplanowa w poprzedniej odsłonie była jedną z moich ulubionych postaci. Niestety, kiedy musi dźwignąć ciężar kiepskiego scenariusza na własnych barkach kompletnie traci dla mnie wiarygodność. Jej Shuri wijąca się gdzieś między przytłaczającą żałoba a chęcią zemsty nie działa, bo aktorce zwyczajnie brakuje prezencji i odpowiedniej dramatycznej intensywności w ważnych scenach. Ok, jej postać przechodzi jakąś drogę i rozwój, widać, że był na to jakiś pomysł. Sęk w tym, że ta interpretacja Shuri zwyczajnie nijak nie budziła mojej sympatii i mam nadzieje, że jej status po tym filmie (domyślcie się jaki) szybko ulegnie zmianie. Nie wyobrażam sobie żeby mogło być inaczej, bo to nie marnowanie jednej, a dwóch fajnych postaci jednocześnie.

Przechodząc do ostatecznej konstatacji powiem szczerze, że bardziej niż tego, że ten film wyszedł tak przeciętnie i asekuracyjnie, żałuję, że tak skupiając się na odpowiednim pożegnaniu i hołdzie dla Chadwicka Bosemana – aktora, zapomniano jak ważną dla niego samego i miliona widzów była postać Czarnej Pantery – symbolu. Wiem, że to bardzo delikatna kwestia, ale osobiście myślę, że najpiękniejszym pożegnaniem i uczczeniem pamięci po aktorze byłoby właśnie kontynuowanie jego dziedzictwa. A tak? I w Wakandzie i sercach wielu fanów nadal panuje bezkrólewie.


wakanda w moim sercu recenzja filmu