Ant-Men i Osa Kwantomania recenzja filmu

Ant-Man i Osa: Kwantomania (2023): Wymiar nijakości

Po mocno przeciętnej, żeby nie powiedzieć kiepskiej formie jaką MCU zaprezentowało w IV Fazie, na wątłych ramionach Ant-Mana spoczywał ogromny ciężar przeprowadzenia swego rodzaju resetu, otwarcia V fazy, ale i przede wszystkim wprowadzenia do uniwersum nowego supervillana, Kanga. Dopełniająca trylogię Ant-Mana Kwantomania miała więc przed sobą wyboistą drogę do przejścia i nie lada wyzwanie. Bo wiecie… przy tych wszystkich wymienionych przeze mnie celach do zrealizowania, wciąż najważniejszym  było abyśmy dostali po prostu dobry film. Taki z fabułą, z ciekawymi bohaterami, humorem, dramaturgią, dobrze rozpisaną intrygą… Po prostu dobry film, a nie produkt filmopodobny, którego proces tworzenia zamiast w wyobraźni i notatniku scenarzysty odbywał się w tabelkach Exela i wykresach korpoludków od Myszki Miki.

Początek Kwantomanii przedstawia nam zadowolonego ze swojego obecnego życia Scotta Langa, który po odwróceniu skutków pstryknięcia Thanosa korzysta z uroków bycia sławnym Avengerem, autorem poczytnych książek autobiograficznych o łączeniu roli ojca i superbohatera oraz twórcą popularnego podcastu, którego fragmenty z resztą słyszymy w formie narracji z offu. Owszem, Scott czuje żal, że ominęło go 5 lat z dorastania jego córki Cassie, ale w końcu ma czas i możliwość do nadrobienia rodzicielskich zaległości.

Pod jego nieobecność Cassie nie tylko nauczyła się samodzielności i pielęgnowała w sobie odziedziczenie od ojca cechy wpadającej w drobne konflikty z prawem buntowniczki, ale również odkryła w sobie sporą smykałkę do eksperymentowania i tworzenia naukowych wynalazków. Jednym z nich był  skonstruowany wraz z Hankiem Pymem w ukryciu przed Scottem, Hope i Janet teleskop kwantowy, który po pierwszym włączeniu i wyemitowanym sygnale wciągnął nieszczęsną mrówczą rodzinkę z powrotem do Wymiaru Kwantowego. Wymiaru, w którym pełnie nieznoszącej sprzeciwu władzy sprawował od jakiegoś czasu Kang – tajemniczy jegomość mający wspólną przeszłość z Janet i własne plany wobec naszych kwantowych rozbitków.

Zacznijmy od tego, że ten film nie ma czegoś co mógłbym z pełnym przekonaniem i uczciwością nazwać fabułą. Kwantomania pełni raczej rolę jednego wielkiego trailera i zapowiedzi tego co ma dopiero nadejść w kolejnych produkcjach. Czy to chodzi o poszerzenie eksplorowanego we wcześniejszych filmach konceptu multiwersum, czy wprowadzenie następcy Thanosa w postaci Kanga, czy też zapowiadanie fabuły Avengers 5 i 6, czy w końcu – i mówię to z bólem – chyba ostatecznego odarcia nas ze złudzeń, że efekty specjalne będą jeszcze kiedyś w MCU na choćby przyzwoitym poziomie…

Tutaj zdecydowanie nie są. CGI w tym filmie wygląda gorzej niż mogło się to wydawać po pierwszych zwiastunach. A już tam prezentowały się przecież jak pastelowe rzygowiny. Wszystko jest znośne dopóki skupiamy wzrok jedynie na bliskim planie. Tam twórcy starali się jeszcze dopracowywać elementy scenografii prezentując nam od czasu do czasu   bardziej bądź mniej kreatywne koncepty kwantowych istot, gatunków, struktur czy zjawisk (jak np. bardzo fajna scena duplikującego się Scotta). Te mogły się nawet podobać i pozwolić choć na chwilę zapomnieć o całej reszcie. Gorzej jeśli choć na chwilę przeniesiemy uwagę na to co dzieje się na dalszych planach, a już w szczególności w tle scenografii. To, że wszystko jest ciemne i wygląda jak kiepskiej jakości wygaszacz ekranu, to jedno. Gorzej, że niektóre tła są całkowicie rozmazane i przypominają animacje gry na PS3 i to w niestabilnych 30 FPS-ach.

Kiepskie efekty mógłbym jednak przeboleć (pomimo, że przecież sam film zdaje się sprowadzać swoją rolę do bycia przede wszystkim wizualnym spektaklem) gdyby przykrywała je ciekawa historia, dobrze poprowadzony wątek villana albo ciekawe dialogi. Niestety – Kwantomania nie posiada ani jednej z wymienionych rzeczy.

Kang, którym Michelle Pfeiffer straszy pozostałych bohaterów połowę filmu i który ma wejść w buty Thanosa, ani nie jest tak dobrze napisany, ani nie budzi takiej grozy jak Szalony Tytan. W przypadku supervillana granego przez Josha Brolina już na wstępie otrzymaliśmy scenę prezentującą namiastkę jego potęgi i determinacji. Mówię tu oczywiście o fragmencie, w którym pomiatał zdezorientowanym Hulkiem niczym bezwładną pacynką, obijając jego głowę o ściany i sufit z taką łatwością, jakby mógł to robić każdego ranka w ramach porannego rozruchu. Później, w finale „Wojny bez granic” Thanos przedzierał się przez zastępy naszych Avengers zupełnie jakby byli oni wysuszonymi snopami siana, a on dobrze naostrzoną maczetą.

Gdy widziałeś Thanosa idącego w kierunku twojego ulubionego bohatera, w duchu trzymałeś kciuki aby ten przeżył to starcie. Gdy widzisz Kanga pieprzącego kocopoły i szantażującego Scotta albo strzelającego z dłoni laserami do kiepsko zorganizowanych kwantowych partyzantów, nie czujesz, że o to przed tobą stoi wielki super złoczyńca i niszczyciel całych Uniwersów. I to nawet jeśli Jonathan Majors wspina się na szczyty swoich, przecież wcale nie tak małych, aktorskich umiejętności, aby pomimo kiepsko napisanej postaci, pokazać ci, że jest inaczej, a Kang to zagrożenie z jakim jeszcze nie mieliśmy do czynienia… Podobnie z resztą sprawy wyglądają w przypadku MODOKA, którego istnienie w tym filmie i tym „scenariuszu” sprowadza się do jednego przeciągniętego żartu, spuentowanego przez równie nieśmieszny i trwający 5 minut redemption arc. Kompletne zmarnowanie postaci i jej potencjału.

Paul Rudd, który w poprzednich odsłonach Ant-Mana z swoim timingiem komediowym zawsze był ich najmocniejszą stroną, tutaj traci nieco charyzmy i wpasowuje się w ogólną nijakość całej produkcji. Michael Douglas i Michelle Pfeiffer starają się jak mogą dobrze bawić na tle zielonego green screenu, a Evangeline Lilly po prostu jest. Po prostu jest, bo nie wiem co innego mogę powiedzieć o roli i znaczeniu postaci Hope dla całego filmu. Kathryn Newton jako Cassie wzbudziła we mnie sprzeczne uczucia, bo miała pare fajnych scen, gdzie czuć było, że w jej wersji ta postać może pójść w przyszłości w fajnym kierunku, ale były też takie fragmenty, gdy miałem ochotę ją udusić własnoręcznie.

Koniec końców Ant-Man i Osa: Kwantomania jawi się jako film pojedynczych momentów, scen, pojedynczych udanych dowcipów i kilku  kreatywnych pomysłów wizualnych, które razem ni jak nie składają się na dobrą produkcję. Twórcy chcą nas wprowadzić w nową fazę budowania uniwersum i od razu rozłożyć wszystkie karty na stole, podczas gdy w rzeczywistości wygląda to tak, jakby wzięli talię tych kart, zamknęli oczy i z całej siły pierdolneli nią o ścianę, w taki sposób, że większość z nich ląduje pod łóżkiem, za szafą bądź wypada przez okno, a nam zostaje coś czym ani nie pogramy, ani nie ułożymy z tego pasjansa. Peyton Reed zaproponował nam twór filmopodobny, a raczej trwający dwie godziny trailer, który ma nas zapewnić, że „patrzcie – nasze kolejne 42 produkcje, które ogłosiliśmy będą naprawdę ciekawe”. No okej, oby ciekawsze od tej, tylko co z tego skoro i tak mimo szumnych obietnic i zapowiedzi na przyszłość po seansie Kwantomanii wychodzę z bardzo gorzkim posmakiem w ustach.


Ant-Man i Osa Kwantomania recenzja filmu