Minęły już prawie trzy lata od premiery, a ja do dziś wyraźnie pamiętam jakie wrażenie wywarł na mnie ostatni film Alexa Garlanda. „Ex Machina” bez wątpienia była i jest jednym z najlepszych filmów sci-fi ostatniej dekady. To kino stylowe, inteligentne i – mimo swojej subtelności – doskonale i przenikliwie trafiające w te punkty, które były przedmiotem zainteresowania reżysera. Na Anihilacje czekałem więc jak na żadne inne sci-fi w tym roku. I nie zawiodłem się. Drugi film Garlanda to doskonale wyważona gatunkowa mikstura, składająca się z elementów body horroru, dramatu psychologicznego czy thrillera sci-fi, które zestawione razem, czynią seans Anihilacji jednym z najbardziej niezwykłych i intensywnych filmowych przeżyć tego roku.
Nikt nie wie czym jest i co znajduje się wewnątrz Strefy X. Wiadomo jedynie, że powstała ona w skutek uderzenia meteorytu w opuszczoną latarnię morską, otacza ja dziwne zjawisko zwane „iskrzeniem” i ciągle się rozszerza, pochłaniając coraz większy obszar sąsiadujących z nią bagien. Przez migoczącą powłokę otaczającą Strefę przechodziło już wiele ekspedycji, ale niestety jak dotąd nikt z niej nie wrócił. Oprócz Kane’a.
Mąż Leny – biolożki z militarnym doświadczeniem i głównej bohaterki filmu, po roku nieobecności ni stąd nie zowąd pojawił się w progu drzwi pogrążonej w żałobie małżonki, tylko po to, aby chwile później zapaść w śpiączkę z rozległym krwotokiem wewnętrznym. Wciąż oszołomiona, chcąc ratować życie męża oraz zrozumieć co się z nim stało, Lena zgłasza się na ochotnika do następnej misji i dołącza do zespołu czwórki kobiet wysłanych w celu zbadania Strefy. Obierając kurs w stronę epicentrum dziwnego zjawiska, bohaterki stają się świadkami coraz to dziwniejszych anomalii i przeróżnych mutacji, które wypływają na florę i faunę znajdującą się wewnątrz tajemniczego Iskrzenia.
Jak pokazał już w swoim pierwszym filmie, „Ex Machina”, Garland ma doskonałe wyczucie i wie jak ustanowić niesamowity, kuszący świat, odpowiednio kalibrując przy tym przerażenie i urok w trakcie oprowadzaniu widza po wykreowanym przez siebie świecie. Anihilacja, którą przepięknie sfilmował Rob Hardy, ma w sobie złowieszcze piękno – przyciąga naszą uwagę, nawet jeśli chcemy odwrócić wzrok ze strachu lub odrazy. Za prześwitującymi ścianami Iskrzenia naukowcy znajdują pełne zieleni miejsce tętniące życiem, przypominającej jeden lasów Pandory w „Avatarze”. Ale tu las żyje w zmieniony sposób – jest w nim coś groźnego, budzącego niepokój, coś nienaturalnego.
Anihilacja nie jest horrorem, ale Garland odpowiednio buduje przerażenie i napięcie, gdy grupa zbliża się do celu – krateru pozostawionego po uderzeniu meteorytu w latarnie morską, który jest centralnym punktem całej dziwności. Z jednej strony obserwujemy piękno tego ciągle mutującego świata. Jest w nim coś znajomego, ale jednocześnie czujemy się w nim całkowicie obco. Światło rozchodzi się jakoś inaczej, pozostawiając po sobie tęczowe refleksy migoczące nad taflą wody czy przebijając gęste korony drzew. Krokodyl ma zęby rekina, ludzkie szczątki przypominają twory wyjęte z filmów Carpentera, a drzewa przybierają kształt przypominające ludzkie sylwetki. Ten festiwal dziwności tylko potęguje świetna warstwa wizualna. Z kolei intensywność i gęstość budowanej atmosfery wprost wylewa się z ekranu przy kolejnych sztuczkach inscenizacyjnych reżysera. Te dosłownie wbijają w fotel i umiejętnie podsycanym niepokojem, zawstydzają nawet najlepszych przedstawicieli kina grozy.
Podobnie jak w swojej transhumanistycznej „Ex Machina” tak i w Anihilacji Garland podejmuje z widzem dialog nad drogą i jej możliwymi skutkami, którą podąża ludzkość. Jego drugi film to nie tylko piękne zdjęcia i klimat wyrwany niczym z powieści Dukaja lub filmów Tarkowskiego. To też pokaźna warstwa intelektualna, która tylko czeka na odpowiednie odczytanie przez widza. Reżyser wrzucając bohaterki wgłąb psycho-fizycznej podróży w nieznane, zajmuje się tak ważkimi i delikatnymi zagadnieniami jak depresja, towarzysząca jej pustka oraz rozpad ciała i psychiki, które objawia się w filmie na różne sposoby. Ogromną siłą Anihilacji jest to, że choć film pozostawia widzowi po drodze wiele wskazówek, to tylko od nas zależy jego ostateczna interpretacja.
Może go odczytać jako film o zagrożeniach jakie noszą za sobą eksperymenty genetyczne. A być może Garland chciał nam coś powiedzieć o ludzkim dążeniu do samozniszczenia? To dobrze koresponduje zarówno za zachowaniem niektórych bohaterek w Strefie, jak i przewijającym się w retrospekcjach wątku niszczonego przez Lenę małżeństwa z Kane’em. Jednak równie dobrze może to być też film w którym pozaziemska siła mutująca środowisko i rozrastająca się niczym guz na coraz większy obszar, jest metaforą choroby nowotworowej (na co też wskazuje liczę nawiązania do motywu raka w całym filmie).
Niewiele mogę filmowi Garlanda zarzucić. To film gatunkowo spełniony i w doskonały sposób kontynuujący kierunek w którym sci-fi zmierza po sukcesach takich filmów jak wielokrotnie już przywoływana „Ex Machina”, ale i „Interstellar” czy „Nowy początek„. Oglądając Anihilacje trudno jednak nie dostrzec kilku sztampowych zagrań reżysera czy scenariuszowych uchybień. Nie rozumiem np. uzasadnienia przez które do Strefy wysłano same kobiety, albo kryterium według którego zostały dobrane do zespołu. Praktycznie oprócz granej przez Natalie Portman Leny i wycofanej Josie Radek w którą wciela się Tessa Thompson, żadna bohaterka nie miała okazji popisać się swoimi umiejętnościami, a przeszkolona w użyciu broni zdawać się była jednie główna bohaterka.
Skoro już przy bohaterkach jesteśmy, to kolejny moim problemem był fakt, że de facto oprócz trudnej do rozszyfrowania Leny, pozostałe kobiety były dla mnie kompletnie apatyczne. Niezbyt interesował mnie ich los i z wzruszeniem ramion przyjmowałem ich ekspozycyjne dialogi argumentujące czemu zdecydowały się na dołączenie do ekspedycji.
Również zakończenie filmu, choć hipnotyzujące i doskonale zrealizowane pod względem wizualnym i dramaturgicznym, ostatecznie nieco odbiegało od tego czego spodziewałem się po znakomitym środkowym akcie filmu. Nie zrozumcie mnie źle – nie było złe. Po prostu miałem nadzieję na coś więcej.
Oparta na motywach (a nie będąca wierną adaptacją) powieści Jeffa VanderMeera Anihilacja, z pewnością nie jest łatwym filmem. To kino powolne, wymagające od widza koncentracji, a w wielu przypadkach nawet powtórnego podejścia. Zapewne wiele osób odbije się od produkcji Garlanda niczym od iskrzącej ściany, a tym których ten świat wciągnie, zaintryguje i zmusi do refleksji – tak czy siak na samym końcu pozostawi więcej pytań niż odpowiedzi. Tylko od subiektywnej oceny zależy to czy uznasz to za wadę, czy zaletę. Ja zdecydowanie obstaje przy tym drugim, a sam Alex Garland pozostaje dla mnie jednym z najwybitniejszych i najbardziej interesujących współczesnych reżyserów. Czekam na więcej!
Muzyka: Rob Hardy, Ben Salisbury