28 lat później recenzja filmu

28 lat później (2025): Boots, boots, boots…

Nie trzeba być mistrzem matematyki, aby zorientować się, że trochę wyprzedziliśmy harmonogram. Wszak od premiery pierwszego, wyjątkowego dla gatunku zombie horroru „28 dni później” minęło nie 28, a 23 lata. Po co jednak czekać, gdy wracający do marki duet Danny Boyle & Alex Garland znaleźli wystarczająco dużo powodów, aby z powrotem zaglądnąć do spustoszonej wirusem Rage Wielkiej Brytanii. Wrócić nie tylko po to, aby sprawdzić, jak po 28 latach ewoluował wirus, któremu przecież wystarczyło raptem 28 dni, aby zamienić Londyn w miasto duchów, ale przede wszystkim, aby uchwycić w tym opanowanym śmiercią świecie iskierkę życia. Życia, które uparcie, na przekór wszystkiemu, postanowiło trwać na własnych warunkach. Już pierwszy zwiastun, w którym deklamowane „Boots” Rudyarda Kiplinga połączone z teledyskowym, alinearnym montażem scen stanowił małe dzieło sztuki i pewną obietnicę złożoną przez twórców. Pytanie tylko, czy obietnicę dotrzymają, czy może bez pokrycia…

Zaczynamy od Teletubisiów. Tak ukrywające się we wspólnym pomieszczeniu przerażone i płaczące dzieci próbują odciągnąć myśli od zbliżającego się zagrożenia. Huk, tłuczone szkło, krzyk bólu zapewne którejś z mam i ten wżerający się w głowę warkot wściekłości, niczym u dzikiego zwierzęcia, które obnaża spływające krwią kły, zanim skoczy ci do gardła. Wystarczyło 5 minut, aby rodzice w szale sami zaczęli polować na swoje pociechy. Ucieka tylko jeden chłopiec – Jimmy, do którego wrócimy dopiero pod koniec filmu.

Jak widać, Boyle szybko, celnie wymierzonym ciosem w sam splot przypomina zasady tego świata. Wobec tak ekspresowo rozprzestrzeniającego się wirusa nie ma ucieczki. Mija 28 lat. Z planszy informacyjnej dowiadujemy się, że choć – na przekór tego, co teasowało w finale „28 tygodni później” – wirus udało się odeprzeć z kontynentu, tak Wielka Brytania i Irlandia zostały całkowicie poddane kwarantannie i pozostawione samym sobie. Wyspy patrolują wojskowe okręty, a każdy, kto postawi nogę na lądzie, zostaje bez możliwości powrotu.

I tu płynnie przechodzimy do małej społeczności, której udało się schronić na niewielkiej wysepce Holy Island u wybrzeży Północnej Anglii. Połączona z lądem groblą stanowiącą naturalną zaporę przed zarażonymi w rytm przypływów i odpływów, ocalałym udało się stworzyć coś na kształt opartej na starych angielskich zwyczajach wioski, w której lokalny bar zamienił się we wspólną salę jadalną, na targu kwitnie handel wymienny i każdy pełni jakąś rolę, dając społeczności coś od siebie. Dwunastoletni Spike (Spike Williams) i jego ojciec Jamie (Aaron Taylor-Johnson) wkrótce wyruszą na stały ląd, aby chłopak odbył coś na kształt inicjacyjnego polowania. Szkolony w łucznictwie i przetrwaniu, chce udowodnić swoją przydatność i iść w ślady ojca.

Jego matka, Isla (Jodie Comer), jest przykuta do łóżka, cierpi na ostre migreny i majaczy z powodu zaników pamięci i świadomości wywołanych nieznaną chorobą, której nie można leczyć, a przynajmniej nie na Holy Island, na której nie ma lekarza. Jako że to pierwszy raz, kiedy Spike jedzie na stały ląd z ojcem, miasteczko świętuje to jako radosny rytuał przejścia. Wkrótce po dotarciu na miejsce po raz pierwszy spotykają odmianę zombie, które pełzają w tempie ślimaka, jedzą dżdżownice i są dość łatwe do zabicia, ale i przerażająco wściekłe oraz szybkie grupy zarażonych, pozbawionych ubrań, dość wychudzonych, ale dowodzonych przez przerażającego przywódcę, w przypadku którego – jak tłumaczy film – wirus zadziałał jak steryd, zwiększający zarażonego do monstrualnych rozmiarów, czyli tzw. Alfę. Spike dowiaduje się również, że na stałym lądzie jest lekarz – wyalienowany i cieszący się opinią groźnego dziwaka Doktor Kelso, który jako jedyny mógłby pomóc jego matce. Wściekły na ojca, który, przewidując zachowanie chłopaka, zataił przed nim ten fakt, i pomimo okropności, na które został wystawiony w swojej pierwszej wizycie na lądzie, desperacko chce zapewnić Isli pomoc, której ta bezwątpienia potrzebuje…

Danny Boyle odpiął wrotki, postawił wszystko na jedną kartę i przygotował dla nas kino absolutnie totalne. Kino wieloskładnikowe i mieszające różne smaki do tego stopnia, że albo stanie się waszą ulubioną filmową ucztą, albo odbije się czkawką i skończy solidną niestrawnością. Czego tutaj nie ma… Zaczyna się jak kameralne kino inicjacyjne o dojrzewaniu w świecie, w którym stałe zagrożenie i dosłowny oraz metaforyczny odór wszechobecnej śmierci staje się codziennym elementem egzystencji. Płynnie przechodzi w dramat o relacjach rodzinnych, w świecie, w którym dbanie o ognisko domowe wydaje się cięższym wyzwaniem niż samo przetrwanie. W pewnym momencie całkowicie zmienia środek ciężkości i staje się przepełnionym metafizyczną symboliką godzenia się z własną śmiertelnością kinem drogi (zupełnie nomen omen jak „The Road” Johna Hillcoata), żeby postawić kropkę nad „i” odjechaną, pastelowo-punkową końcówką.

W tej artystycznej mieszance surrealizm wiruje z brutalnością sytuacji, w których znajdują się bohaterowie, co jest doskonale ujęte w jednocześnie najbardziej zachwycającej, jak i przerażającej scenie filmu. Scenie, podczas której pod osłoną nocy Spike i Jamie uciekają przed Alfą przez powoli zalewaną przypływem skalistą groblę. Boyle zamienia niebo w fioletowo zabarwioną galaktykę gwiaździstą, tło wyjęte wprost z filmu Disneya, które dziwnie idealnie pasuje do najbardziej przerażającej sceny filmu. Dynamiczne ujęcia, co chwilę zmieniające perspektywę – raz z lotu ptaka, na ujęcia z dołu, umiejscowione na wysokości nóg, bądź ultra bliskie na twarze bohaterów – nadają sekwencji niesamowitego tempa i poczucia zagrożenia. Natomiast sam montaż dźwięku, w którym dominującym odgłosem jest zbliżający się i dudniący w uszach stukot ciężko stawianych, uderzających o wodę kroków ściągającego bohaterów Alfy, niesamowicie potęguje poczucie grozy i suspensu. Całości natomiast z góry przygląda się zabarwione na fioletowo niczym zorza polarna niebo wypełnione gwiazdami, wyjęte niczym z baśni czy jednej z animacji Disneya.

Boyle i Garland dostarczają ekscytujący, przerażający i szalony film o zombie, jednocześnie opowiadając historię śmiertelności, moralności, tego, co czyni prawdziwego bohatera w obliczu przeciwności losu, i znaczenia zaakceptowania najbardziej nieuniknionej rzeczy w życiu: śmierci. 28 lat później wydaje się jednocześnie opowieścią o dojrzewaniu nastolatków, horrorem o końcu świata i duchową podróżą w poszukiwaniu sensu. To ta sama mieszanka gatunków, którą reżyser zaserwował w chyba swoim najbardziej udanym „Trainspotting”, która wydaje się zarówno chaotyczna, jak i celowa, ponieważ Boyle dba o to, aby każdy wybór, cięcie i zmiana atmosfery były perfekcyjnie zaplanowane i wykonane. Przy tym wszystkim kompletnie idzie pod prąd w całej warstwie formalnej, testując widza do granic możliwości i ignorując większość podstawowych zasad budowania czytelnych narracji. Alinearny, szybki montaż wydaje się momentami wręcz zaburzać jakiekolwiek reguły, tworząc w ich miejsce nowe, które śmiało można nazwać mianem chaosu kontrolowanego. Jednak przy tym całym artystycznym szaleństwie Boyle ani przez moment nie gubi sedna historii, którą chce opowiedzieć, nie traci z oczu bohaterów, budowanych relacji i całej warstwy emocjonalnej filmu.

Stylistycznie, po kompletnie bezjajecznych „28 tygodniach później”, Boyle wraca do korzeni serii i – podobnie jak w 2000 roku, wykorzystując Canona XL1 do uzyskania efektu amatorskiego kina eksperymentalnego przy „28 dniach później” – tutaj analogiczny efekt uzyskuje, używając smartfonów iPhone. Ok, obudowanych co prawda odpowiednimi statywami i całym oprzyrządowaniem, ale mających swoje wyraźne ograniczenia. Nie uraczymy tu tak niskiej rozdzielczości i wysokiej ziarnistości, natomiast wariujący focus obrazu i klatkarz poszczególnych scen buduje podobny – w mojej opinii działający na korzyść filmu – efekt. Kręcenie iPhone’ami nie tylko ułatwiło realizację scen w ciasnych przestrzeniach, nadając 28 lat później wrażenie pewnej bezpośredniości i intymności mimo dużo bardziej spektakularnych sekwencji, ale i doskonale odnajdywało się w tym całkowicie kontrolowanym chaosie panującym na ekranie, który jest chyba znakiem rozpoznawczym reżyserskiego stylu Boyla.

Całość wieńczą naprawdę świetne występy aktorskie, w których – o dziwo – emanujący dziką energią i charyzmą Aaron Taylor-Johnson wcale nie jest najjaśniejszym punktem. Młodziutki Alfie Williams to kolejne odkrycie tego roku. Niedoświadczony w pełnym metrażu aktor doskonale oddał mieszankę cech budujących jego postać, tj. brawurowej odwagi, naiwności, ale i bezkompromisowej miłości do matki, która koniec końców determinuje jego nierzadko dość nielogiczne decyzje w filmie.

Z kolei Jodie Comer (którą uwielbiam w każdej roli) daje rozdzierający serce występ jako chora matka Spike’a, która jednak nigdy nie wydaje się być ani typową dla tego rodzaju wątków fabularnych karykaturą, ani jednowymiarowa. Pomimo że jej Isla często zapomina podstawowych informacji o swoim synu, Williams i Comer budują między swoimi postaciami bliską chemię, która wykracza poza utratę pamięci Isli, aby stworzyć namacalną więź matki z synem.

Jednak nie kto inny, a Ralph Fiennes daje najmocniejszy i najbardziej zapadający w pamięć występ, dźwigając na swoich barkach de facto cały tematyczny ciężar filmu. Serce i sedno scenariusza Garlanda tak naprawdę rozkwita na ekranie dopiero, gdy pojawia się na nim właśnie Fiennes, a to jego łagodne, teatralne rozważania na temat moralności sprawiają, że 28 lat później tak bardzo wyróżnia się w mocno eksploatowanym nurcie kina zombie. Fiennes, czerpiąc ze swojego dramatycznego wachlarza scenicznych umiejętności, tworzy jedną z najbardziej czułych i inteligentnych postaci, ucząc Spike’a, że życie i śmierć nie są synonimami dobra i zła. Dr Kelson Fiennesa jest otoczony śmiercią, rozkładem, przemocą i innymi niewyobrażalnymi okrucieństwami, które sprawiłyby, że każdy przy zdrowych zmysłach albo pogrążyłby się w całkowitym nihilizmie, albo zwyczajnie uciekł przed siebie. Co więcej – jest stygmatyzowany i izolowany przez innych, którzy uważają go za zepsutą powłokę kogoś, kto kiedyś był człowiekiem. Ale kiedy Spike i Isla go poznają, przebijając się przez dość ekscentryczną powierzchowność Kelsona, okazuje się być dla nich osobą, która ma w sobie najwięcej człowieczeństwa. Kimś, kto po prostu na swój, dość widowiskowy i dziwny sposób, próbuje przebić się przez ciemność, aby wydobyć światło w świecie, w którym pozostało go dla ludzi takich jak on niewiele – w każdy możliwy sposób.

Wracając na sam koniec do postawionego we wstępie pytania… Tak. 28 lat później ze swoim znakomitym zwiastunem nie tylko okazał się spełnioną obietnicą, a deklamowane „Boots” Kiplinga znalazło również swoje miejsce w filmie, uderzając jeszcze mocniej i celniej. Nie tylko spełnił oczekiwania, ale zrobił to z nawiązką – i to dość pokaźną. Naprawdę dobrze się stało, że Boyle i Garland nie kazali nam czekać jeszcze tych 5 lat na premierę.


28 lat później recenzja filmu