Urugwajczyk Fede Alvarez szerszej publiczności dał się poznać jako reżyser-debiutant brutalnego i soczyście krwawego remake’u kultowego slashera „Martwe zło”. Mimo że jego odświeżona wersja przyjemnie kampowego horroru Sama Raimiego z należnym szacunkiem oddawała hołd pierwowzorowi, to jednocześnie przez inaczej rozłożone akcenty i dzięki technicznym zdolnościom reżysera, pozostawała dziełem autonomicznym nie pozwalającym mieć ani przez chwilę wrażenia, że mamy do czynienia tylko z odcinaniem kuponów od sławy poprzednika. Nic więc dziwnego, że wraz z zagoszczeniem w kinowych repertuarach już w pełni autorskiego Nie oddychaj, wśród sympatyków reżysera dało się usłyszeć, iż oto możemy mieć do czynienia z jednym z lepszych, o ile nie najlepszym dreszczowcem roku. Jednak ile w tych słowach prawdy, a ile naiwnego huraoptymizmu?
Trójka złodziei mieszkający w Detroit, aby wyrwać się z opustoszałego miasta-bankruta, dorabia sobie na boku rabując mieszkania. To w przypadku naszych bohaterów nie jest sztuką wymagającą dużego wysiłku. Ojciec jednego z nich pracuje w firmie ochroniarskiej, co pozwala im ominąć zabezpieczenia antywłamaniowe, a i same ulice na przedmieściach przypominają raczej sceny wyrwane z post apokaliptycznego „Jestem Legendą”. Szczęście rabusiów jest jeszcze większe, gdy pewnego dnia dostają cynk o łatwym skoku na dom niewidomego mężczyzny, dodajmy – jedynego mieszkańca wyludnionej ulicy, który w sejfie trzyma kilku cyfrowe odszkodowanie od ubezpieczyciela.
Facet co prawda jest zaprawionym w boju weteranem wojny w Zatoce Perskiej, ale who cares… to tylko szczegóły. Przecież obrabowanie niewidomego żołnierza i tak wydaje się zadaniem dziecinnie prostym, a perspektywa solidnego zarobku, potrafi skutecznie zaburzyć logiczne myślenie i tak posługujących się mózgiem tylko od święta jednostek. W końcu który weteran cierpi na manie prześladowczą i śpi z bronią pod poduszką?! No na pewno nie ten, który za psa przewodnika ma wściekłego rottweilera gotowego zagryźć na śmierć wszystko co wskaże jego „łagodnie usposobiony” właściciel… Jak możecie się domyślić, plan bohaterów na lekki, łatwy i przyjemny wyglądał tylko na papierze, bo gdy tylko zamknęli za sobą drzwi, szybko z łowcy stali się zwierzyną, a świetnie wyszkolony podstarzały komandos, wytężył inne zmysły i broniąc swojego mienia, zgodnie z prawem w USA, gotowy był na stopniową eksterminacje szkodników. I ku uciesze widza, to nie on w całej sytuacji był na straconej pozycji…
Mocnym punktem filmu Urugwajczyka jest zabawa ze sympatiami widza. Wpierw, w nieco ckliwym, melodramatycznym prologu, stara się nam usprawiedliwić nikczemne postępki trójki rabusiów. Jednak gdy do akcji wchodzi broniący swojego dobytku samotny, błądzący rękami po omacku mężczyzna, kibicujemy mu szczerze i z mocno zaciśniętymi pięściami. Co z tego że w ręku trzyma broń i że strzela do przerażonych na śmierć złodziei… przecież broni swojej własności. Kto z nas by tak nie zrobił? Sympatii do osiwiałego, ale pokaźnie muskularnego mężczyzny, sprzyja również głupota bohaterów, dzięki której nawet obrzydliwy, będący ukłonem w stronę klasycznych horrowych chwyt fabularny, zamiast całkowicie nas od niego odrzucić, wciąż pozwala widzieć go w roli nieco skrzywionej i doświadczonej przez los ofiary.
Dużym plusem Nie oddychaj jest też jego warstwa techniczna. Ta prezentuje się na prawdę znakomicie. Od udźwiękowienia produkcji, przez energiczny montaż, po zdolności inscenizacyjne. Ta ostatnia umiejętność Alvareza najlepiej dała o sobie znać, gdy bawiąc się światłem i podczerwienią, zamyka bohaterów w ciemnej piwnicy z broniącym przybytku weteranem. Tym samym ograniczając nasze pole widzenia niemal do minimum, daje nam odczuć niemal na własnej skórze, co oznaczają towarzyszące tej scenie słowa niewidomego – „Now you see what I see”.
Na tym pozytywy się jednak kończą. Niestety, widać że to co było słabą stroną „Martwego zła”, jest i słabą stroną Nie oddychaj. Mimo że przypakowany, postawny, groźnie pochrząkujący Stephen Lang wypada dość przyzwoicie, to i tak nie mogę – tak jak z resztą paru innych recenzujących film Alvareza blogerów – odnieść wrażenia, że w filmie najlepiej wypadł jego pies przewodnik. Aktorstwo występującej już przy okazji wspomnianego remaku’u Jane Levy i Dylana Minnette – który staje się tu nowym synonimem słowa „drewniany” – ogranicza się do festiwalu głupoty, wrzasku i towarzyszących ich postępowaniu licznych facepalmów. Iloraz inteligencji trójki bohaterów zmieściłby się chyba na dnie małej kuchennej łyżeczki, i to takiej od jajka na miękko. Już ja, nocą podróżując korytarzami własnego domu, robię mniej hałasu, niż rabusie włamujący się do domu niewidomego właściciela. Cóż, widać że teoria kompensacji sensorycznej to pojęcie im nieznane.
Również napięcie, które co prawda wyraźnie daje się odczuć w pierwszych kilku minutach spędzonych sam na sam ze Stephenem Langiem, z każdą kolejną sceną niestety spada. Kończy się to na tym, że ja jako widz czekałem w zniecierpliwieniu aż wszyscy bohaterowie pozabijają się nawzajem, a na ekranie pojawią nie napisy końcowe.
Film Alvareza, mimo kilku pozytywów, jest ostatecznie sporym zawodem, a jedyny brak oddechu jaki mogłem w jego przypadku odczuwać, to ten gdy zażenowany zbyt często chowałem głowę między rękami.