Trzecią fazę Kinowego Uniwersum Marvela rozpoczynamy z mocnym przytupem. Na papierze Wojna Bohaterów posiadała bowiem wszelkie atuty aby stać się jednym z, albo nawet najlepszym filmem Marvela dotychczas. W mojej opinii tak się jednak nie stało. Bynajmniej nie znaczy to, że nowy Kapitan Ameryka jest zły. Co to, to nie! Jest dobry. Jest bardzo dobry! Jednak mimo całego ogromu akcji, nowości i suspensu, czegoś zabrakło, coś było nie tak. A po napisach końcowych wyraźnie dawało mi się we znaki uczucie lekkiego niedosytu. Dlaczego? Na to i inne pytania postaram się odpowiedzieć w wbrew pozorom pozytywnej recenzji nowego filmu braci Russo. I bądźcie spokojni, unikałem spoilerów jak ognia.
Akcja Wojny Bohaterów rozgrywa się po „Avengers: Czas Ultrona”, ale jako kontynuacja serii o Kapitanie Ameryce fabuła zahacza również o wątki będące powidokami „Zimowego Żołnierza”. Obywatele i głowy państw z całego świata zaczynają być coraz bardziej zaniepokojeni kosztami które ponoszą po każdym incydencie z udziałem Avengers. Począwszy od Nowego Yorku, poprzez Waszyngton, na Sokovii kończąc. Owszem, grupie superbohaterów udało się uratować tysiące istnień, a i nawet zapobiec apokalipsie. Niestety, nie obyło się też bez ofiar. Co gorsza, ciężko zaprzeczyć, że każdą z tych katastrof w pewien sposób prowokowali sami herosi. Stworzono więc tzw. Protokół Sokovii, który miał ograniczyć samowolkę Kapitana i spółki oraz poddać ich kontroli ONZ.
Jak można przypuszczać, nie wszystkim ten pomysł szczególnie przypadł do gustu. W grupie dotąd zaprzyjaźnionych superbohaterów dochodzi do ideologicznego rozłamu, a sytuacji nie pomaga pojawienie się na horyzoncie Bucky’ego – bliskiego przyjaciela Steve’a Rogersa, który dla wielu jest dalej terrorystą na usługach Hydry. To właśnie Zimowy Żołnierz i polityczna rozgrywka wokół Avengers będą źródłem niesnasek prowadzących do tytułowej Wojny Bohaterów. Po dwóch stronach barykady staną Kapitan Ameryka, który po doświadczeniach z S.H.I.E.L.D. i Hydrą nie chce po raz kolejny podporządkować się jakiejkolwiek organizacji, oraz Tony Stark, na którego mocno wpłynęło to co wydarzyło się w „Czasie Ultrona” i który po raz kolejny już, próbuje posprzątać bałagan który sam narobił.
„Po której jesteś stronie?” – tak brzmi główne hasło reklamowe kampanii promującej film, ale oprócz Nas, na takie samo musieli sobie odpowiedzieć sami bohaterowie. Po jednej stronie pomnik ojczyzny i patriota z krwi i kości, który o dziwo buntuje się woli ogółu. Po drugiej zaś filantrop, ekscentryk, egocentryk i były handlarz bronią, który paradoksalnie powoli zdaje sobie sprawę, że nikt nie może stać ponad prawem. Tworzą się wiec dwa obozy, a konflikt wydaje się nieunikniony. Jednak zanim nastąpi, dwóch liderów postanowi uzupełnić jeszcze braki kadrowe. I tu pojawiają się najjaśniejsze punkty całego filmu. Nowi bohaterowie.
Zacznijmy od tego, że w tym momencie muszę uderzyć się w pierś i przyznać – nie miałem racji. Na szczęście nie miałem, bo nie przypuszczałem że Black Panther i Spider-Man okażą się tak dobrze napisanymi i zagranymi postaciami. Co więcej, nie wierzyłem, że braciom Russo uda się mimo ograniczonego 'czasu antenowego’, tak sprawnie wprowadzić je do uniwersum…i to tuż przed ich solowymi filmami.
Na pierwszy ogień idzie Black Panther, czyli superbohater o którego istnieniu przed Wojną Bohaterów nie miałem pojęcia. Kiedy dowiedziałem się o jego udziale w trzecim filmie o Kapitanie, nastawiałem się na trzecioplanowego, mało ciekawego chłopca do bicia, dla którego polscy dystrybutorzy pewnie już dawno zarezerwowali wdzięczną nazwę Czarna Pantera. Nic z tego. Wystarczyła pierwsza scena walki, abym wiedział, że na film o tym bohaterze z pewnością się wybiorę. Gracja i sposób w jaki porusza się w walce jest fantastyczna, do tego tkwi w niej niesamowity potencjał fabularny, który odpowiednio wykorzystany, może okazać się strzałem w dziesiątkę. Tylko czy Chadwick Boseman udźwignie solowy film?
Spider Man. Który to już raz poznajemy kolejnego Petara Parkera… Po autystycznym Człowieku Pająku Tobey’ego Maquairer’a i po całkiem udanym Adrew Garfielda, przyszedł czas na Toma Hollanda. No i można powiedzieć… Mamy to! Spider Man w Wojnie Bohaterów pojawia się może na 15 min i tylko tyle wystarczyło żeby zobaczyć, że mamy do czynienia z jego najlepszą wersją w historii. W końcu Spider-Man nie jest trzydziestoparoletnim śmigającym w getrach i udającym nastolatka gościem, a prawdziwym pełnym wigoru i młodzieńczej ekspresji bohaterem. Bohaterem, który początkowo wcale nie chce pomóc Tony’emu Starkowi bo… no bo ma zadanie domowe do zrobienia. Ekspresja i radość z jakim podchodzi do swoich mocy zaraża widza i wywołuje szczery entuzjazm. Spidey jara się sobą, Iron Manem, Kapitanem Ameryką i ogólnie wszystkim co się w okół niego dzieje. No i zdecydowanie jest to najbardziej wygadany Człowiek Pająk dotychczas. Scena rozmowy Petera Parkera z Tonym Starkiem – mistrzostwo świata!
Problem Wojny Bohatera tkwi nie w scenach akcji, bo w tej na lotnisku mamy jedną z lepiej poprowadzonych rozwałek z udziałem chyba rekordowej liczby bohaterów. Nie w scenach walki, których choreografia jest najlepsza z wszystkich dotychczasowych filmów Marvela. No i ostatecznie nie w humorze, którego mimo wszystko jest dużo i który kontrastując z poważniejszymi wątkami, pozwala im wybrzmieć wyraźniej, dramatyczniej, czym wyraźnie odróżnia film braci Russo od szmiry Zacka Snydera (o porównaniu tych dwóch filmów za chwilę). Problem tkwi w samej fabule.
Zacznijmy od tego, że przy równym i gatunkowo spójnym „Zimowym Żołnierzu”, Wojna Bohaterów wypada dość słabo. Baron Zemlo i Crossbones występujący tu w roli drugoplanowych antagonistów, również nie zachwycają. Jednak do niechlujnego podejścia w stosunku do bad guy’ów Marvel Nas chyba przyzwyczaił. Poza tym, nie o nich w tym filmie chodziło (chociaż ten pierwszy miał całkiem istotną rolę). Problemem jest fabuła. Tytułowa wojna, bardziej przypomina sprzeczkę czy drobny, niepotrzebnie rozdmuchany konflikt. Dopiero kiedy jeden z bohaterów doznaje poważnych obrażeń, sprawa staje się poważniejsza i przechodzi wtedy w bardziej indywidualną rozgrywkę Iron Mana z Kapitanem, którzy i tak już we wcześniejszych filmach darzyli się dość szorstką przyjaźnią. Nie do końca rozumiemy też motywacje poszczególnych bohaterów, szczególnie tych nowych. Sposób w jaki do drużyny Iron Mana i Kapitana Ameryki dołączają odpowiednio: Spider Man i Ant Man, przypominają sytuację z lekcji WF-u w której dwóch kapitanów dobierają sobie członków zespołu. Tylko u Black Panthera pobudki są bardziej klarowne i odpowiednio umotywowane. Natomiast Spidey dołącza do Starka na zasadzie – Whatever. Nie ważne po której będę stronie, liczy się sam udział…
Trudno nie porównywać Wojny Bohaterów z konkurencyjną produkcja DC, czyli „Batman v Superman”. Z jakim hukiem pękł pompowany przez Zacka Snydera balonik, wiemy już chyba wszyscy. W przypadku Wojny Bohaterów jest dużo dużo lepiej. Bracia Russo zrobili dobrze wszystko to, co Snyder spartaczył na pełnej linii. Nie ma tych ton patosu, nie ma gadek o boskości, nie ma pomieszania z poplątaniem i kującego w oczy czerwonego filtru. Ostatecznie Marvel udowadnia, że o wiele sprawniej i cierpliwiej potrafi budować swoje uniwersum niż DC. No ale nie kopmy już leżącego.
Wojna Bohaterów to na pewno jeden z lepszych, tak, ale nie najlepszy film Marvela. Jeśli porównać poziomem dwie dotychczasowe trylogie, które wyprodukowali, czyli tę o Iron Manie i tą o Kapitanie Ameryce, to ta druga wypada dużo lepiej. I mówię to ja – fanboy Roberta Downey Jr. i jego Tony’ego Starka (choć w tym przypadku to jedno i to samo). Nowy Kapitan Ameryka spisuje się świetnie jako dobrze skonstruowany film akcji, gdzie nawalanka i świetne pojedynki stanowią trzon filmu. Jako opowiedziana historia, jest już nieco gorzej. Co, jak podkreślam, nie znaczy że źle. Pamiętajmy również, że jest to film otwierający kolejną fazę Kinowego Uniwersum Marvela. Wiele wątków dopiero rozpoczęto, a na ich dalszy przebieg przyjdzie nam czekać w kolejnych produkcjach. Jednak mimo wszystko, mimo tego dostatku i kłopotu bogactwa, z kina wyszedłem z uczuciem niedosytu. Nie dlatego że postawiłem na złego konia w wyścigu, a dlatego, że sama idea wyboru okazała się bezsensowna. Nie ważne kto wygrał. Nie ważne kto miał rację. Ważne okazało się to, do czego ostatecznie to doprowadziło…