Po niemal trzech dekadach, dziesiątkach przebiegniętych kilometrów, skokach na motorze z klifu, powietrznych abordażach gołymi rękami, wspinaczkach po najwyższych wieżowcach świata, pościgach samochodowych po wąskich uliczkach europejskich miast, bijatykach na dachach rozpędzonych pociągów, intrygach z maskami rodem ze Scooby-Doo i niezliczonej ilości zawiłych spisków, Ethan Hunt wraca w finałowej odsłonie jednej z najdłużej trwających franczyz akcji w historii kina. Mission: Impossible – Final Reckoning to kulminacja serii, która – nie bójmy się tego określenia – na przełomie ostatnich trzydziestu lat kilkukrotnie redefiniowała gatunek kina szpiegowskiego, łącząc prostą rozrywkę z wciągającym scenariuszem i stemplem jakości Toma Cruise’a w kwestii perfekcyjnego dopracowania scen akcji. Czy po tylu latach udało się zamknąć ten rozdział z przytupem, czy może seria powinna była zejść ze sceny nieco wcześniej?
Mission: Impossible – Final Reckoning rozpoczyna się bezpośrednio po wydarzeniach z poprzedniej części. Świat stoi na skraju kryzysu – sztuczna inteligencja znana jako Byt nie zdobyła jeszcze fizycznej przewagi, ale poprzez w zasadzie zhakowanie całego Internetu i dostępu do globalnej światowej sieci skutecznie manipuluje informacją – fałszuje przekazy, destabilizuje rządy, wywołuje panikę społeczną i sieje chaos. Ludzkość stoi na krawędzi dezinformacyjnej przepaści. Jakby tego było mało przyszłość świata jaki znamy wisi na włosku gdy Byt zaczyna wyciągać swoje cyfrowe macki po kody nuklearne wszystkich światowych mocarstw, z których jedno po drugim traci kontrole nad swoim arsenałym jądrowym. Byt uznaje ludzkość za najsłabszy element ziemskiego ekosystemu i planuje swego rodzaju oczyszczenie. Gdy dla wszystkich jest już jasne, że nuklearny holocaust staje się więc realnym scenariuszem, skutecznie uciekający przed agencją i władzami Hunt, na bezpośredni rozkaz prezydent USA, zostaje wysłany, by zlokalizować i zniszczyć źródło jej kodu – ukryte w zatopionej rosyjskiej łodzi podwodnej Sevastopol. Tak – tej samej, w której przez chwilę urzędował nasz Marcin Dorociński.
Na komplikującym się teatru zdarzeń pojawia się znany z poprzedniej części Gabriel – swego rodzaju fizyczny wykonawca woli Bytu działającego w imieniu AI, ale i mający swoje ukryte cele. Wspólna przeszłość Gabriela i Ethana i ich osobisty konflikt ujawnia głębszy wątek całej układanki: okazuje się bowiem, że być może to właśnie wcześniejsze decyzje Hunta, podjęte lata temu, umożliwiły powstanie obecnego zagrożenia. Final Reckoning nie tyle podnosi stawkę, co zmienia jej charakter. Po raz pierwszy Ethan i jego ekipa nie walczą z terroryzmem, nielegalnymi broniami ani zdrajcami z rządu – walczy z samą ideą systemu, który wymknął się spod kontroli. I robi to, będąc głęboko świadomym, że to on sam – przez decyzje z przeszłości – mógł uruchomić łańcuch zdarzeń, który dziś grozi światu nuklearną anihilacją.
No nie tak to miło wyglądać. Miało być święto kina, zwieńczenie jednej z najpopularniejszych serii filmowych i postawiona kropka nad i w dziedzinie wysoko profilowego kina akcji sygnowanego znakiem jakości Toma Cruise’a i Christophera McQuarrie. Miało, bo w rzeczywistości dostaliśmy film, który na naszych oczach od samego początku zapadał się po ciężarem presji, którą sam na siebie nałożył. Presji tej ostatniej części; tego finału i pożegnania ze swoją gwiazdą.
Od samego początku, od pierwszej sceny, w której otrzymujemy do bólu prymitywną, pompatyczną i przesadnie sentymentalną sekwencje ekspozycji, przypominającą zmontowany mix the best of poprzednich filmów, czuć, że coś jest nie tak. Pod względem fabularnym i czysto narracyjnym „Final Reckoning” to film horrendalnie wręcz patetyczny, nadęty i wpadający w jakieś ckliwe tony. Oglądając miałem wrażenie jakby wszyscy grali – sorry za wyrażenie, ale nie da się tego lepiej nazwać – z kijem w dupie i to tak włożonym co najmniej do połowy. Brakuje to luzu, brakuje dystansu i brakuje humoru, który przełamuje to wszechobecne nadęcie.
Niestety, w efekcie długimi fragmentami – mimo stawki, która film co chwilę nam podkreśla ustami bohaterów – fabularnie „Final Reckoning” wypada mało angażująco, a przynajmniej gdzieś tak do połowy, czyli momentu, w którym zaczyna wchodzić na nieco lepsze tory.
Gdyby całość ósmej odsłony M:I odbywała się pod wodą, to z pewnością wystawiłbym jej ocenę 10/10. To właśnie środkowa, 20-kilku minutowa sekwencja akcji z nurkowaniem do łodzi podwodnej jest najlepszym fragmentem filmu. Jest tu wszystko – wirtuozeria wykonania, napięcie, dramaturgia, Tom Cruise wyczyniający rzeczy niemożliwe na ekranie. To moment filmu, w którym serce na chwilę zamiera, a czas staje w miejscu. Coś znakomitego. Z innych zapadających w pamięć sekwencji akcji otrzymujemy też finałowy kasakaderski występ Cruise’a, bez którego oczywiście nie może się obejść, w którym w pojedynkę dokonuje abordażu (dwóch!) dwupłatowców. Wszystko to rzecz jasna – w powietrzu. Poza tym reszta scen akcji albo wypada odtwórczo, albo wręcz popada w pewną autoparodię.
Co najbardziej paradoksalne, w kontekście tego ciężaru finałowej części, którego „Final Reckoning” ewidentnie nie dźwignął, w samym filmie kompletnie tego nie czuć. Nie czuć, że to ostatnia część, nie czuć, że to pożegnanie. Powiem więcej – w finale filmu oprócz horrendalnej dawki jakiegoś opero-mydlanego patetyzmu, do widzów, którzy oczekiwali pewnego domknięcia wątków, zwieńczenia drogi Ethana Hunta, film puszcza głośnego, mokrego bąka i to z gatunku tych mało zabawnych. Tak jak skończyło się „Final Reckoning” mogła się skończyć każda inna część serii. Ba! Zaryzykuję stwierdzenie, że większość z nich miała lepszy finał. Nie wiem z czego to wynika, czy zwyczajnie zabrakło pomysłu na dobre domknięcie, ale to, że rzekomo mamy do czynienia z ostatnią odsłoną serii nie wybrzmiewa w żadnym stopniu.
Jestem rozczarowany, bo choć dalej M:I potrafi zachwycić jakością wykonania, tak jako film opowiadający o swoich bohaterach plącze się o własne nogi od samego początku do samego końca. „Final Reckoning” bardzo daleko do moich ulubionych odsłon tj. „Fallout” czy „Ghost Prothocol”, wypada również sporo gorzej od poprzedniej części „Dead Reckoning”, której wątków jest przecież bezpośrednia kontynuująca. To słaba część i tym bardziej absolutnie słabe zakończenie serii.
Ale czy na pewno to jest zakończenie? Mam spore wątpliwości. Nie wiem czy nastąpiła zmiana planów w trakcie produkcji, czy cała otoczka z finalną odsłoną była tylko zagrywką pijarową, ale zwyczajnie nie wierzę, że to co zobaczyliśmy, to faktyczne zakończenie przygody Toma Cruise’a z serią. Być może już nie jako główny bohater, nie jako gwiazda serii, ale jego Ethan Hunt jeszcze wróci i wciąż czeka na zwieńczenie swojej drogi. Bo jeśli miałby nim być ten film i ten finał, to rozczarowanie jest jeszcze boleśniejsze.
I tak na koniec – wiem, że przemawia tu przeze mnie sporo goryczy, ale nie może być inaczej, bo jestem fanem serii od pierwszego filmu. Niemniej nawet przy tej całej krytyce i zarzutach zachęcam Was – jeśli lubicie M:I idziecie do kina. Warto choćby dla samej tej jednej sekwencji.
