Od lat reżyserzy i dokumentaliści sięgali po temat Holocaustu i obozów zagłady oddając w swoich filmach hołd ofiarom, przypominając to o czym nie możemy zapomnieć i w pewien sposób starając się wytłumaczyć coś co niewytłumaczalne. Żaden z nich jednak nie pozostawił we mnie takiej emocjonalnej blizny, nie wywołał takiego dyskomfortu i bólu gardła od niemego krzyku bezsilności jak uczynił to seans Strefy interesów Jonathana Glazera. Brytyjski reżyser nie stara się nam wytłumaczyć genezy zła, nie sili się na podniosłe morały czy karcące ostrzeżenia. To co nam oferuje to horror w jego najbardziej naturalistycznej formie. Horror wynikający z tego co niedopowiedziane, z tego co rozgrywa się w tle i co wynika z naszej świadomości i znajomości kontekstu. W takich chwilach na pierwszy plan wysuwa się nasza wyobraźnia, a gdy akcje osadzimy w idyllicznej, pełnej bujnej natury scenerii oddzielonej murem i drutem kolczastym od miejsca, które było świadkiem największej zbrodni w historii ludzkości, ta nie ma nawet chwili odpoczynku, a głos sam grzęźnie w ściśniętym od bólu gardle…
Film rozpoczyna całkowita ciemność oraz narastająca w tle niepokojąca uwertura. Choć to niemożliwe z każdą sekundą czerń ekranu wydaje się być coraz ciemniejsza, głębsza, zupełnie jakby chciała nas pochłonąć, wciągać do środka, a każdy kolejny chaotyczny dźwięk potęguje uczucie dyskomfortu, wewnętrznego niepokoju. Czas upływa a te same odgłosy podświadomie wydają się być coraz głośniejsze. Jeszcze chwila i nie wytrzymam tej kakofonii. Czy tak brzmi śmierć? Czy to odgłosy piekła? Gdzieś z oddali zaczyna przebijać się śpiewający ptak, ekran staje się jasny, niepokojące dźwięki ustają, a naszym oczą ukazuje się olbrzymie jezioro i piękna zielona łąka.
Na plaży siedzi rodzina. Ojciec dumnie wypinając pierś stoi na brzegu i napawa się pięknymi widokami, dzieci pluskają się w wodzie, a matka siedzi na kocu i skupionym matczynym okiem obserwuje i pilnuje swoich pociech. To rodzina Hössów, która po chwili błogiego relaksu na łonie natury zaraz wróci do pięknego domu z olbrzymim ogrodem, basenem ze zjeżdżalnią a nawet własną małą szklarnią. Aż można pozazdrościć tej idyllicznej scenerii. Można, gdyby nie ten paskudny szary mur zakończony drutem kolczastym i ten nieustanie wydobywający się zza niego hałas. Dźwięki pracujących maszyn, wysokie kominy, pełne pogardy rozkazujące krzyki i bez przerwy pracujące piece. Dom piękny, ale chyba nikt nie chce mieszkać przy fabryce. Tym bardziej w fabryce, w której końcowym produktem jest śmierć.
Rudolf Höss wraz z żoną Hedwigą zdają się tym nie przejmować. On, od trzech lat zarządzający największym obozem zagłady w Auschwitz Birkenau, dogląda interesu z bliska. Beznamiętność połączona z perfekcjonizmem, z którymi podchodzi do obowiązków, sprawiają wrażenie jakby kierował fabryką uszczelek albo jakichś wierteł. Szuka sposobu na optymalizacje zysków, zwiększenie wydajności, a prezentowany projekt modernizacji i usprawnienia komór gazowych, zdaje się traktować jak wymianę taśmy produkcyjnej na hali. Jego machina śmierci musi pracować na najwyższych obrotach. To jego spuścizna, jego ambicja, coś w czym jest najlepszy. Ona z kolei pilnuje domu, rozdziela pracę polskim pokojówkom, opiekuje się dziećmi, dogląda roślin w zaprojektowanym przez siebie ogrodzie i od czasu do czasu rozpakowuje paczki z ubraniami i futrami skonfiskowanymi właścicielkom, które wiemy, że w tym momencie pewnie znajdują się już po drugiej stronie muru. Dzieci jak to dzieci, korzystają z ładnej pogody bawiąc się na ogrodzie, zupełnie ignorując przy tym rozlegające się od czasu do czasu huki wystrzałów. Natomiast wieczorami przed snem zamiast licząc baranki naśladują cykliczne odgłosy pracujących pieców i niczym w gwiazdę polarną przez okno oglądają mieniący się krwawo czerwoną łuną komin pod drugiej stronie muru…
Tak, machina śmierci nie zatrzymuje się ani na chwile. Wciąż towarzyszące rodzinnej sielance Hössów odgłosy zza murów nie dają nam spokoju. Krzyki, odgłosy egzekucji, pracujących krematoriow oraz sunące w tyle pociągi pełne ludzkiego ładunku sprawiają, że czujemy nie tyle co dyskomfort, ale narastającą nienawiść do żyjących tak zwyczajnym życiem jak gdyby nigdy nic Hössów. Oni zdają się już tego nie słyszeć. Niczym w dźwiękoszczelnej klatce żyją w swojej małej idylli niczym na oazie w samej środku pustyni. Z tą różnicą, że ich pustynia to piekło jakiego świat dotąd nie widział. Owszem, od czasu do czasu kąpiąc się w pobliskiej rzece mogą trafić na zrzucony ładunek popiołu wymieszanego z ludzkimi kośćmi, a w nocy gdy piece pracują najwięcej trzeba ściągnąć pranie, ale to tylko drobna niedogodność. Dla nas natomiast wszędzie dookoła unosi się zapach śmierci, wszystko, łącznie z świeżymi pomidorami Hedwigi Höss zdaje się być nim przesiąknięte. A oni? Oni już przywykli. Wszak machina śmierci musi pracować, a zło wciąż dąży do swojej perfekcji.
Jonathan Glazer nie zabiera nas na drugą stronę muru. Nie potrzebuje pokazywać nam brutalności i okrucieństwa Holocaustu, nie wykorzystuje brutalności i efektu szoku do wyrycia w naszych głowach pewnych obrazów. One tworzą się same. Naszej wyobraźni wystarczy tylko słyszana w tyle kakofonia śmierci. My mamy patrzeć na wszystko oczami Hössów, mamy podświadomie czuć, słyszeć i widzieć to co oni, co tylko potęguje Strefę interesów jako prawdziwe studium sumienia, jako swego rodzaju humanizację dehumanizacji oraz wiwisekcję zbiorowego odczłowieczenia. Gdy my wewnątrz siebie krzyczymy z bezsilności, Hedwiga Höss rozpacza nad przeniesieniem męża oraz groźbą utraty domu i rodzinnego życia, o którym oboje tak długo marzyli. Ten kontrast naszej świadomości historycznej zestawiony z melodramatycznymi wręcz wątkami rodzinnymi tworzy nam tę egzystencjalną grozę sytuacji. Wierzcie mi, w pewnych momentach seansu aż brakuje słów…
Kontrast potęgują również znakomite zdjęcia Łukasza Żala pełne szerokich i bliskich ujęć na piękną nature w jej naturalnym świetle. Piękne róże, dalie i winorośl pnąca się leniwie po szarych murach obozu wywołują dyskomfort, szczególnie przez delikatność i romantyczną subtelność z jaką są prezentowane. Osadzone w całym domu zdalnie sterowane kamery wzmacniają natomiast naturalizm i swobodę rodzinnej koegzystencji Hössów, których codzienność podglądamy po drugiej stronie ekranu.
Christian Friedel jako Rudolf Höss tworzy portret pedantycznego biurokraty dążącego do perfekcji w swoim fachu. To nałogowy pracoholik, który do masowego mordu podchodzi jak do wyników finansowych przedsiębiorstwa na koniec kwartału, a o pracy myśli nawet podczas firmowych bankietów, gdy podczas koncertu dla oficerów SS zastanawia się nad najszybszymi możliwymi sposobami zagazowania całej sali. Sandra Hüller i jej Hedwiga Höss to postać kobiety zdeterminowanej i kurczowo trzymającej się marzenia o idealnej rodzinie, wielkim gospodarstwie i domowym ognisku. Dba o bliskich, ale równocześnie nie stroni od podkreślania swojej wyższości i dominacji nad panicznie bojącymi się jej pokojówkami. Czerpie nawet pewien rodzaj niezdrowej przyjemności w od niechcenia rzucanych w ich stronę groźbach rychłego spopielenia w razie jakiejkolwiek niesubordynacji. Oboje swoje postacie portretują za pomocą prostych i dyskretnych środków wyrazu co doskonale współgra z całym kluczem estetyczno artystycznym filmu.
Jonathan Glazer stworzył kino porażające w swoim naturalizmie i prostocie ukazania perfekcji i zwyczajności zła, jako czegoś co zwyczajnie przynosi zyski. To kino, które stoi jak kość w gardle i irytuje poczuciem bezradności wobec ludzkiego zobojętnienia. To w końcu kino, które śmierdzi odorem śmierci. Być może Hössowie mogli udawać, że go nie czują, że go nie ma, a nawożone popiołem wiadomego pochodzenia pomidory smakują jak smakować powinny. Ja natomiast po seansie czułem się nim przesiąknięty…