Ridley Scott lubi kino historyczne i w swojej bogatej reżyserskiej karierze raz na czas wyraźnie potrzebuje zaproponować widzowi mniej lub bardziej widowiskowy film tego gatunku. Może to być bardziej kameralny dramat historyczny, jak choćby niedawny i bardzo udany „Ostatni pojedynek” z 2021 r., czy może większy epos jak kultowy „Gladiator” czy „Królestwo niebieskie”. Ba! Wystarczy wspomnieć, że przecież jego debiutancki film fabularny „Pojedynek” z 1977 r. to również dramat historyczny i to na dodatek osadzony w czasach napoleońskich. Już od lat Ridley Scott snuł plany i zapowiadał realizacje własnego filmu o jednej z najsłynniejszych i najważniejszych postaci w historii nowożytnego świata. Spójrzmy więc: Napoleon Bonaparte (bo o nim mowa) w dużym widowisku historycznym z Joaquinem Phoenixem w tytułowej roli i z olbrzymim budżetem od Apple TV+. Przecież wszystko to brzmiało jak przepis na pewny sukces i to nawet jeśli weźmiemy poprawkę na bardzo sinusoidalną reżyserską formę Ridleya Scotta w ostatnich latach. Niestety, wszystko to tylko na papierze, bo to co ostatecznie trafiło do kin bardziej przypomina konspekt czy wersje roboczą aniżeli pełnoprawną wizję samego reżysera. A przynajmniej w to chcę wierzyć…
Scenariusz Napoleona rozpoczyna się w 1793 r. i bliskiego spotkania głowy Marii Antoniny z gilotyną ku uciesze żądnych krwi francuskich rewolucjonistów. Wszystkiemu z boku przygląda się niski, dość krępy oficer korsykańskiego pochodzenia, który w przyszłości okrzynie się cesarzem Francji i zdobywcą większej części kontynentu. I tu w zasadzie rozpoczyna się nasza wspólna wędrówka z Bonaparte. Wędrówka, w której przebiegniemy (to słowo wydaje się najbardziej adekwatne z racji narzuconego tempa narracji) przez życie Napoleona od Bitwy o Tulon i szybkiego rozszerzenia wpływów wśród dowództwa Republiki, przez burzliwy okres podbojów Europy i Afryki, koronacji na cesarza, słynnej Bitwy pod Austerlitz i tragicznego w skutkach marszu na Moskwę, aż do powolnego upadku, wygnania i ostatecznej Bitwy o Waterloo. Niczym historyczni kronikarze Ridley Scott i scenarzysta David Scarpa nie chcą pominąć absolutnie żadnego ważnego podpunktu z życiorysu swojego bohatera, nie pochylając się i nie zatrzymując jednak przy żadnym na dłuższą chwilę, tak aby wydobyć z niego to co faktycznie mogłoby być dla widza najbardziej interesujące. Z jednej strony nie chcą tworzyć filmu który miałby być przeniesieniem podręcznika do historii na wielki ekran, z drugiej jednak brakuje im odwagi aby w pełni obrać inny, dużo odważniejszy kierunek narracji.
Oglądając Napoleona nie trudno nie odnieść wrażenia, że to film z olbrzymimi ambicjami, które to ostatecznie doprowadzają go do artystycznej porażki. To w dość zabawny sposób konotuje z samym tytułowym bohaterem, ale niestety sprawia też, że film marzeń Ridleya Scotta ciężko nie uznać za spore rozczarowanie. Dlaczego tak jest i czemu zbyt duże ambicje okazały się tutaj przeszkodą? Ano mianowicie dlatego, że pan reżyser i scenarzysta byli tak zakochani w swoim bohaterze, że postanowili opowiedzieć o nim absolutnie wszystko, ale z racji ograniczeń kinowego metrażu i konieczności sporych cięć na stole montażowym, w efekcie zrobili to pobieżnie, po łebkach oraz tak, że summa summarum żaden istotny dla budowy postaci element historii nie wybrzmiewa. A przynajmniej nie wybrzmiewa na tyle, aby widz mógł znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia i wytłumaczyć sobie cel twórców, który stał za samym filmem, poza nudnym odhaczaniem wszystkich ważnych podpunktów artykułu z Wikipedii.
Pomijając fakt, że to przykład artystycznego projektu do którego idealnie pasuje powiedzenia o zbyt wielu grzybach w barszczu i ciągnięciu zbyt wielu srok za ogon, to też film, który ma olbrzymie problemy z brakiem konsekwencji i spójności tonalnej całej narracji. Ciężko nie odnieść wrażenia, że twórcy chcą opowiedzieć wszystko i jednocześnie tak naprawdę nie wiedzą co chcą opowiedzieć. Napoleon dość często wpada w dziwnie groteskowe i komediowe rewiry, z których część być może jest intencjonalna, ale niestety co do przeważającej większości nie mam takiego przekonania. Nie byłoby w tym nic złego gdyby rozpatrywać Napoleona w kluczu satyry i dekonstrukcji mitu o bohaterze – czego nawet momentami dostajemy drobne zalążki – ale i w tym podejściu brakuje Scottowi konsekwencji i zdecydowania, bo już po chwili reżyser powraca do rutynowej recytacji tak typowej dla każdego standardowego filmu biograficznego o życiu i czasach.
Cały pierwszy akt filmu aż do koronacji Napoleona, poza świetnie sfilmowanymi scenami batalistycznymi, wyglądały jak wycinek z życia Nikodema Dyzmy i przedstawiały Napoleona jako bohatera, któremu rzeczy po prostu się udają. Nie do końca wiemy jak i w jakich okolicznościach, ale się udają. Naprawdę starałem się, ale bardzo ciężko było dostrzec w tytułowym bohaterze kogoś o choćby szczątkowej charyzmie, kogoś za kim wojsko poszłoby w ogień, kto potrafiłby rozgrywać politycznie największych przywódców ówczesnej Europy i w końcu genialnego stratega, który był w stanie podbić prawie cały kontynent. Przez większość czasu wszystko dzieje się przy minimalnym bądź zerowym udziale samego zainteresowanego, a sama władza nie jest czymś co Napoleon zdobył poprzez spryt, umiejętność wyczucia społecznych rewolucyjnych nastrojów, charyzmę i autorytet, a raczej coś co zostało mu przyniesione, żeby nie powiedzieć podane na tacy przez innych.
Napoleon Bonaparte nie wybrzmiał w tym filmie ani jako genialny strateg, ani jako sprawny polityk, zdeterminowany i żądny władzy tyran, a o nim jako człowieku poprzez jego relację z Józefiną też nie dowiedzieliśmy się zbyt wiele. Ten ostatni aspekt przez spory czas wydawał się tym co najbardziej zainteresowało samego reżysera. W zasadzie trzonem narracyjnym filmu są listy Napoleona do Józefiny i na papierze powinno to uczłowieczyć, nadać ciepła i emocji całemu projektowi, ale niestety tak się nie dzieje, bo zwyczajnie brakuje na to czasu, a fabuła musi zaraz potruchtać w stronę kolejnego ważnego wpisu w biografii bohatera. A szkoda, bo gdy tylko na ekranie dochodzi do interakcji między bohaterami Vanessy Kirby i Joaquina Phoenixa na ekranie dzieją się najlepsze rzeczy. Józefina w interpretacji Kirby paradoksalnie była dużo bardziej interesującą i enigmatyczną postacią niż sam Napoleon. Ukryte motywacje i prawdziwa natura jej uczuć do francuskiego cesarza do tej pory pozostają dla mnie zagadką. Być może za wszelką cenę poszukiwała bezpieczeństwa, azylu i stabilizacji na królewskim dworze, być może zakochała się w jego władzy i dominacji, a być może zwyczajnie w pewnym momencie zaczęła cierpieć na syndrom sztokholmski. Naprawdę ciężko powiedzieć, a i sama obsesja i emocjonalne uzależnienie Napoleona od Józefiny to również wątek, który Scott mógłby bardziej wyeksplorować dla dobra całej historii.
Gdyby Scott był bardziej konsekwentny i zdecydowany w podążaniu w jednym kierunku, Napoleon mógłby być znakomitym studium uporu i męskiego ego, dekonstruując swojego bohatera jako wielkiego, ale i bardzo małego człowieka (i to nie tylko wzrostem) targanego olbrzymią niepewnością siebie i kompleksami. Cała relacja oraz idąca z nią w parze potrzeba całkowitego fizycznego i emocjonalnego posiadania oraz dominacji Napoleona nad Józefiną były doskonałym przyczynkiem do portretowania francuza w tym właśnie kluczu. Również przypisywanie innym swoich porażek, olbrzymich rozmiarów egocentryzm i całkowite przekonanie o swojej nieomylności, to cechy o których śmiało możemy mówić w kontekście Napoleona i reżyser na szczęście i o tym nie zapomina.
W jednej z końcowych sekwencji filmu pojawia się dość zabawna, ale i wymowna scena, w której zesłany już na Wyspę Św. Heleny Napoleon pyta się dwóch bawiących się na dworze dziewczynek czy wiedzą co jest stolicą Rosji. Gdy w odpowiedzi usłyszał „Moskwa” dumnie wskazał palcem w swoją pierś i spytał się, czy wiedzą, że to on spalił i zdobył Moskwę. Dziewczynki z wyraźną konsternacją na jego przechwałki odpowiadają – ale przecież wszyscy wiedzą, że Moskwę podpalili sami rosjanie aby opóźnić przemarsz francuskich wojsk? Zirytowany i zawiedziony Napoleon odgania dziewczynki ręką i każe im wrócić do zabawy.
Takich scen „rodzynek” w filmie jest w więcej i obok rozmów Napoleona z Józefiną są to najlepsze elementy narracji. Jednak przez brak konsekwencji i rozwodnienie fabuły nadmiarem wątków, ten portret oszukańczego przywódcy przekonanego o swoim micie, który ostatecznie ugina się pod ciężarem własnych ambicji nigdy nie łączy się w spójny i satysfakcjonujący portret. A szkoda.
Choć jak widać do spójności narracji oraz samych założeń i pomysłu, które stały u podstaw filmowego projektu Scotta mógłbym mieć (i mam) wiele do zarzucenia, tak do strony realizacyjnej nie mogę się przyczepić. Zdjęcia Dariusza Wolskiego są znakomite, a swój kunszt polski operator pokazuje szczególnie w scenach batalistycznych, które są dynamiczne, przejrzyste i świetnie wykorzystują oświetlenie czy surowe, lekko wypłowiałe i mocno kontrastujące z scenami pałacowymi kolory. Również muzyka, kostiumy i absolutnie przepiękna scenografia sprawiają, że na poziome technicznym to kino niemal idealne. Już nieco większy problem mam jeśli chodzi o montaż, w którym ewidentnie czuć wycięty materiał i który mocno szatkuje całą opowieść. W tym przypadku ciężko jednak obwiniać twórców, a raczej samą decyzję studia gdzie i w jakiej formie dystrybuować ten film.
Ciężko mi również czynić jakiekolwiek zarzuty do Joaquina Phoenixa, który robił co mógł, ale któremu w tej niespójnej tonalnie narracji wyraźnie ciężko było wykreować spójną postać. Podobnie w przypadku Vanessy Kirby, która w każdej scenie udowadniała, że jest jedną z przyszłych topowych aktorek Hollywood i w której przypadku mam jedynie żal, że nie dostała do zagrania czegoś więcej, że nie skupiono się na jej intrygującej postaci dużo bardziej. Za każdym jednak razem gdy pojawiała się na ekranie emanowała z niej charyzma, magnetyzm i inteligencja.
Tu i ówdzie słychać już pełne wyrozumiałości głosy, że w sumie ten kinowy Napoleon to nie ten prawdziwy, bo ten właściwy w pełni zgodny z wizją reżysera w 4-godzinnej wersji trafi za jakiś czas na Apple TV+. Powiem tak – być może tak jest, a patrząc na film powiedziałbym nawet, że zapewne tak jest, ale mnie w tym momencie kompletnie to nie interesuje. Oceniam to co przygotowano tu i teraz i to co mogłem obejrzeć w kinach. No i cóż… to co otrzymałem, niestety ciężko nie skwitować westchnięciem pełnym rozczarowania, bo miało być wielkie kino, a jest wielkie rozczarowanie.