Niewielu mamy chyba obecnie reżyserów, którzy mogą pochwalić się taką pozycją w światowym kinie jaką od dekad cieszy się już Martin Scorsese. Jak jednak mówi pewien wyświechtany cytat – „z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność”. I nie inaczej jest w tym przypadku. Kiedy dowiedziałem się, że Martin Scorsese planuje nakręcić adaptacje książki Davida Granna, skupiającej się na prawdziwej i wstrząsającej historii serii morderstw popełnionych na Osagach dokonanych w Oklahomie w latach 20. XX wieku, poprzeczka moich oczekiwań z miejsca została zawieszona bardzo wysoko. Ważny i ciężki temat z wybitnym reżyserem u sterów, czego chcieć więcej? Niestety jak się okazało – zbyt wysoko. I to nie tak, że Czas krwawego księżyca to zły film, ale szykując się na kinową ucztę i zachwyty, otrzymałem zaledwie przeciętne i przydługawe kino, w którym częściej zastanawiałem się jak coś mogłoby działać lepiej, zamiast skupić się na tym co faktycznie reżyserowi się udało.
Film zaczynamy od bardzo wymownej sceny pogrzebu. Tyle, że nie jest to zwyczajny pogrzeb, nikt nie umarł. Chowana jest ceremonialna fajka, ostatni relikt starych czasów, a opłakiwana utrata języka, tożsamości i kultury. Rdzenni amerykanie, w tym przypadku plemię Osagów, doskonale zdają sobie sprawę, że szansę na przetrwanie da im tylko całkowita asymilacja i rezygnacja z własnych obyczajów na rzecz tych narzuconych przez białego człowieka. W swojej szczerej naiwności nie wiedzą jeszcze, że nawet całkowite podporządkowanie nigdy nie sprawi, że biały człowiek potraktuje ich jak równym sobie.
Przerzucani z miejsca w miejsce po całych Stanach Osagowie w końcu otrzymują prawa ziemskie na terenach wyjałowionej i opustoszałej Oklahomy. Po jakimś czasie okazuje się jednak, że przypadkiem rząd Stanów Zjednoczonych oddał Osagom tereny bogate w złoża ropy naftowej. Cóż, prawo jest prawem, a już szczególnie prawo własności, które nawet wówczas w Stanach było prawem nadrzędnym i kwestią honoru. Osiadłe więc na tych terenach rodziny z plemienia Osagów szybko dorobiły się milionowych majątków, a wraz z pieniędzmi zyskały złudne poczucie równości i szacunku ze strony białych ludzi.
Po pewnym czasie dochodzi do licznych mariaży kobiet z plemienia z białymi mężczyznami. Prawo własności to rzecz święta, owszem, ale jest też coś takiego jak prawo dziedziczenia. W ten sposób kryjący się pod jowialną i hojną fasadą białego przyjaciela plemienia Bill „King” Hale (Robert De Niro) próbuje odebrać Osagom ich majątki i ziemie. Borykający się z licznymi chorobami wynikającymi z integracji z białym człowiekiem kobiety i mężczyźni Osagów 'zaopiekowani’ przez kooperujących z Billem lekarzy czasem z lekką pomocą, czasem bez, zaczynają serynie umierać, a zapisane majątki przechodzić w ręce ich białych partnerów. W kilku przypadkach trzeba zatrudnić jakiegoś bandziora do upozorowania wypadku samochodowego, samobójstwa albo przypadkowego wybuchu, ale zasadniczo wszystko odbywa się po cichu, bez zbędnych pytań, w białych rękawiczkach.
Opłakujący razem z Osagami kolejne tragedie Bill dalej jest największym przyjacielem plemienia, a Osagowie zdają się być całkowicie bezradni i pozostawieni samymi sobie z wzbudzającą coraz większe podejrzenia serią tragicznych śmierci. Głównym celem Billa staje się majątek pochodzącej z zamożnej rodziny Osagów Mollie (Lily Gladstone). Tu z pomocą pojawia się wracający z frontu I WŚ mocno przygłupawy i naiwny siostrzeniec Ernest (Leonardo DiCaprio), który od razu po powrocie otrzymuje zadanie uwiedzenia i poślubienia bogatej Indianki. Dziewczyna od lat cierpi na postępującą cukrzycę, także dla Billa ten scenariusz pisze się sam… Udział tępawego i wpadającego w małe konflikty z wujem Ernesta, który być może nawet szczerze pokochał świeżo upieczoną żonę, mocno zaburza do tej pory perfekcyjnie funkcjonujące modus operandi Billa, a na białych rękawiczkach, niektórzy powoli zaczynają dostrzegać niewielkie plamki krwi.
Istniały pewne obawy czy Martin Scorsese jest faktycznie odpowiednim reżyserem do opowiedzenia tego typu historii. Nie chodzi tu o reżyserskie oko i warsztat, bo tych Marty’emu nigdy nie można było odmówić. Kwestią była wrażliwość i powaga tak bolesnej dla wciąż żyjących w USA potomków rdzennych amerykanów historii, która miała zostać opowiedziana przez białego filmowca. Jakby świadomy delikatności tej materii Scorsese spotykał się i konsultował swoje pomysły z żyjącymi członkami plemienia Osagów chcąc dać im własny głos w filmie. Cel szczytny i głęboko wierze, że szczery, ale niestety koniec końców w moim odczuciu niezrealizowany. Bo choć czuć oglądając Czas krwawego księżyca, że Scorsese przyświecają dobre pobudki i prawdziwa chęć oddania historycznej sprawiedliwości, tak przez tak mocne skupienie się w tym ponad 3-godzinnym metrażu na oprawcach kosztem ich ofiar, końcowy wydźwięk mocno traci.
Głównymi bohaterami tej opowieści są jej oprawcy, czyli Bill i Ernest. To ich postacie otrzymują najwięcej czasu na ekranie, to one zostają najbardziej zbudowane i to ich wątkom reżyser poświęca najwięcej czasu, sprawiając, że faktyczne ofiary w postaci Osagów stają się jedynie tłem dla ich występków. Jedynie prawdziwie wielowymiarową postaciom zdaje się tu być Mollie, ale nawet w jej przypadku reżyser wydaje się być głównie zainteresowany zbudowaniem figury indiańskiej kobiety, która jest skazana na nieustanny ból i cierpienie. Staje się ona nijako jedynym tak wyraźnym głosem i symbolem tego samego niemego krzyku, bólu i cierpienia, na które nikt zdaje się nie reagować.
Postacie Billa i Ernesta są natomiast w moim odczuciu swego rodzaj personifikacja odpowiednio starych, tych przeżartych jawnym rasizmem, szowinizmem i chciwością Stanów oraz tych obecnych, podkreślających swoj historyczny wyrzut sumienia i które tak jak Ernest chcąc uzyskać przebaczenie, najpierw muszą dokonać szczerego rachunku sumienia. Tak i w przypadku Stanów tak i Ernesta pojawia się jednak pytanie – ile krwi można mieć na rękach, a mimo to uzyskać rozgrzeszenie ze swoich zbrodni i przebaczenie?
Niestety, koniec końców tak mocne skupienie się na postaci Ernesta i sposób prowadzenia jego wątku sprawiło, że momentami czułem się bardziej zobowiązany do współczucia jemu, temu naiwnemu pożytecznemu idiocie rozgrywanemu jak marionetka w rękach chciwego wuja, tracąc z oczu prawdziwie rozgrywający się dramat i zbrodnie. Zbrodnie, których przecież on czy zmanipulowany, czy też w wyniku chorobliwego konformizmu względem wuja, był współwinowajcą i powinien za nie ponieść odpowiednie konsekwencje.
Scorsese udaje się jednak ukazać bezradność ofiar zdanych na łaskę ludzi wywodzących się z tych samych kręgów co ich oprawcy. Bezradność Osagów, którzy aby liczyć na jakąkolwiek sprawiedliwość sami musieli udać się do Waszyngtonu i wystawić odpowiednio wysoki czek, aby raczkujące jeszcze wówczas FBI dowodzone przez J. Edgara Hoovera zdecydowało się na przysłanie kogoś i podjęcie śledztwa.
Czas krwawego księżyca to też sprawna dekonstrukcja mitu Stanów jako kolebki demokracji i państwa zbudowanego na fundamentach ciężkiej pracy i kultu dochodzenia do wszystkiego 'na własną rękę’. Scorsese doskonale podkreśla, że nawet gdy Stany nieco bardziej się ucywilizowały, nabrały kształtu faktycznej państwowości zabierając wcześniej siłą fizyczną wszystko co można było odebrać, to ich przyszła potęga dalej budowana była na fundamentach opierających się na korupcji, chciwości oraz z krwi i kości tych słabszych, pozbawionych głosu bądź jedynie tolerowanych, ale nigdy nie równych i społecznie zmarginalizowanych. Jedynie na takie traktowanie mogli właśnie liczyć Osagowie.
Nie znajduje niestety również uzasadnienia na tak długi metraż, szczególnie gdy w trwającej niebagatelne 3 godziny 26 minut narracji nie udaje się Scorsese zbudować odpowiedniej dramaturgii i dynamiki. Brakuje też tu jakieś tajemnicy, być może kogoś o niejednoznacznych motywacjach, bo w zasadzie od pierwszych scen mamy dość mocno zarysowane kto jest kim w tej historii i nie zmienia się to aż do samego końca. Co gorsza reżyserowi pomimo tak długiego dostępnego czas nie udało się odpowiednio zbudować pewnych wątków, tak aby w kulminacyjnych, ewidentnie nastawionych stricte na emocje scenach, te odpowiednio wybrzmiały. Scorsese nie udało się np. pokazać Ernesta w roli ojca, pokazać jego relacji z dziećmi i przywiązania do rodziny. Cierpi na tym jedna z mocniejszych aktorsko i (w zamiarze) emocjonalnych scen filmu.
Pod względem technicznym Czas krwawego księżyca to produkcja kompletna. Scorsese i jego ekipa od zdjęć dobrze wiedziała gdzie i pod jakim kontem ustawić kadr aby uzyskać zamierzony efekt, jak wykorzystywać kontrastujące często z narracją załamywane promienie słońca i kontrastujące z szarym i ponurym ubiorem oprawców kolorowe poncza, koce i kostiumy Osagów. Aktorsko o dziwo sercem i największym nośnikiem emocji jest Lily Gladstone, która bynajmniej nie dała się przyćmić dwóm towarzyszącym jej aktorskim potworom, a wręcz sama przyćmiła ich. Co się tyczy wspomnianej dwójki, to panowie grają na swoim wysokim poziomie, ale bez żadnych fajerwerków. Owszem, miło znów zobaczyć De Niro w innej roli niż śmiesznego dziadka z komedyjek i DiCapiro po kilku latach nieobecności na ekranie, ale ani jeden ani drugim niczym specjalnym nie zaskoczyli. Powiedziałbym nawet, że DiCaprio i jego dziwaczna mimika potrafiły nawet momentami irytować, a sama rola wydawała mi się zagrana na jedno tempo i w jednym tonie.
I tak Czas krwawego księżyca pomimo wielu mocnych stron, kilku zapadających w pamięć sekwencji i błyskotliwym dialogom oraz całkiem zmyślnemu i oryginalnemu sposobie na domknięcie historii, koniec końców pozostawił mnie bardziej w poczuciu niedosytu aniżeli filmowego spełnienia. Trochę to smutne zważywszy, że czasu aby mnie zachwycić Scorsese dał sobie naprawdę sporo.