Miłe złego początki – tak można było pomyśleć, kiedy po naprawdę udanym powrocie do „Halloween” w 2018 r., który jednocześnie pełnił rolę kontynuacji oryginalnej fabuły Carpentera, jak i swego rodzaju soft rebootu dla serii, otrzymaliśmy zeszłoroczne, mocno paździerzowe „Halloween zabija”. O ile motyw psychologii tłumu, dziedziczonego od pokoleń strachu mieszkańców Haddonfiled oraz eskalującej nienawiści i zaraźliwej natury przemocy były znakomitym wyjściowym konceptem, to niestety realizacja i brak reżyserskiego wyczucia Davida Gordona Greena między tym o czym chce opowiedzieć a jak spłyca to obrazem, położyła ten film kompletnie. Już po roku otrzymujemy trzeci i ostatni film nowej trylogii, który, jak wskazuje już sam podtytuł, ma stanowić jej zwieńczenie jako spójnej narracyjnie całości, ale i całej trwającej na przestrzeni 44 lat historii Michaela Mayersa. Powiedzieć, że to zadanie trudne, ba, wręcz karkołomne, to nie powiedzieć nic. Więc czy ta sztuka się udała? Cóż, odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna…
Laurie Strode, jej wnuczkę Allyson oraz całe Haddonfield jako bohatera zbiorowego spotykamy cztery lata po dramatycznych wydarzeniach z finału poprzedniej części. Czterech latach podczas których Michael Mayers zapadł się pod ziemie, albo jak chce wierzyć większość – sczełz gdzieś dawno w jakiejś dziurze od odniesionych ran. Tak czy siak rola miejscowego potwora była przez pewien czas nieobsadzona, aż do momentu kiedy dochodzi do nieszczęśliwego wypadku, w którym śmierć ponosi kilkuletni chłopiec zepchnięty przypadkiem ze schodów przez swojego opiekuna Coreya. Chłopak od tamtej pory nie ma lekko, bo oprócz własnej traumy i wyrzutów sumienia na co dzień spotyka się z wymownymi spojrzeniami, podszeptywaniem za plecami czy nawet bardziej werbalnymi oznakami braku sympatii ze strony mieszkańców miasteczka. Rękę do chłopaka wyciąga Laurie Strode, która jak mało kto wiedząc co to trauma i wyrzuty poznaje go ze swoją wnuczką, a obecnie pielęgniarką w lokalnym szpitalu. Bo jeśli dwie skrzywdzone dusze mogą odnaleźć w tym smutnym jak p*** mieście szczęście, to może we własnych ramionach. Cóż mogło pójść nie tak?
Napisałem we wstępie, że ostateczna ocena nowego Halloween jako podsumowania historii Michaela Mayersa nie może być jednoznaczna. Dlaczego? Ciężko na to pytanie odpowiedzieć nie wchodząc w obszar spoilerów, a tych nie chcąc wam psuć zabawy koniecznie chcę tutaj uniknąć. Powiem tyle – Halloween. Finał z pewnością nie idzie na skróty czy bezpiecznie utarte ścieżki i mimo, że ma trudne zadanie podsumowania fabuły kultowego slahsera, do którego mitologii na przekroju kilkudziesięciu lat każdy kolejny twórca dorzucał coś od siebie (i nie, nie zawsze były to pasujące do siebie elementy), to wciąż stara się być filmem aktualnym i dostrojonym do naszych czasów. Połączenie tych dwóch misji sprawia, że jeśli spytalibyście się mnie czy Halloween. Finał jest dobrym filmem z serii filmów o Halloween, powiedziałbym, że no nie, nie bardzo. Nie przeszkadza mu to jednak być filmem angażującym i mającym naprawdę ciekawy pomysł na siebie.
Wyjściowym konceptem ostatniego filmu trylogii Davida Gordona Greena jest zło i próba zrozumienia jego źródła. Sama Laurie pisząca w ramach terapii książkę o swoich przeżyciach i nawiedzającym ją boogeymanie, zastanawia się głośno czy zło można unicestwić, czy tylko zmienia ono swój kształt i przenosi się z człowieka na człowieka niczym wirus, albo jakaś infekcja? Nowo wprowadzony bohater Corey eksploatuje motyw zła jako czegoś co uśpione tkwi w każdym z nas i przy odpowiednich warunkach, bodźcach i przeżyciach uaktywnia się zatruwając nasz umysł. Ale dobra, zatrzymajmy się na chwile na tej postaci.
Będący zamieszany w nieszczęśliwy wypadek Corey niczym Arthur Flec z „Jokera” jako ten wyszydzany, gnębiony i uciśnięty przez społeczeństwo niechciany element, w końcu pęka i odnajduje ukojenie w przemocy. Ten motyw jest naprawdę ciekawy i wciągający, ale ni jak nie pasuje do Halloween na tym etapie franczyzy, a przynajmniej – podobnie z resztą jak w przywołanym filmie Todda Philipsa – zasługuje na bardziej wnikliwą analizę poza tym co widzimy na ekranie. Tutaj z racji na konieczność domknięcia i godnego podsumowania wszystko następuje zbyt szybko, zbyt gwałtownie i mimo iż sam pomysł wraz z jego aktorską realizacją angażują, to mam odczucie niedosytu i zmarnowanej szansy. A jeśli mnie znacie, to wiecie że nienawidzę tego uczucia w kinie…
Również wątek romansu między Allyson a Coreyem jest czymś o czym w tym filmie chciałbym zapomnieć jak najszybciej, a to głównie ze względu na zerową chemię miedzy Andi Matichak (do której talentu aktorskiego nie mogę sią jakoś cholera przekonać) a Rohanem Campbellem. Rozumiem do czego reżyser potrzebował tego wątku i jakie kolejne wydarzenia napędzała jego obecność, ale no za każdym razem jak widziałem wspominaną dwójkę na ekranie zęby trzeszczały mi niemiłosiernie a powieki dostawały zakwasów od wywracania oczami.
Cieszy mnie natomiast tak wyraźne skupienie się na postaci Jamie Lee Curtis, która dostaje w tej części chyba największe pole do aktorskiego popisu. Związana z serią od samego początku aktorka idealnie balansuje swoją postać między trapioną wyrzutami sumienia i niewyleczoną obsesją kobietą po przejściach, przez troskliwą i starającą się chronić wnuczkę przed swoimi błędami babcią, na wchodzącej w tryb kopacza tyłków terminatorki, która nie boi zmierzyć się z własnymi potworami spod łóżka kończąc.
Laurie Strode pełni również w fabule Halloween. Finał role odbicia lustrzanego dla wcześniej wspomnianej przeze mnie postaci Coreya. Podobnie jak chłopak i ona musi mierzyć się z niechęcią ze strony mieszkańców, niesprawiedliwymi oskarżeniami i obwinianiem za całe zło, który wydarzyło bądź wydarzy się w Haddonfield. Co gorsza, oboje muszą mierzyć się z własnymi oskarżycielskimi myślami, które w równym albo jeszcze większym stopniu nie dają im spokoju. Laurie ciagle toczy bój i to nie tylko ze złem zewnętrznym, usposobionym przez Michaela, ale również tym który Michael w niej zaszczepił, którym ją zaraził i które tkwi w niej samej przez to czego doświadczyła, a które to nieustannie próbuje przejąć inicjatywę i kontrole nad jej działaniem. Zupełnie tak samo ma to miejsce w przypadku Coreya, którego metamorfozę obserwujemy na przestrzeni całego filmu.
Gatunkowo Halloween. Finał podobał mi się dużo bardziej, bo w odróżnieniu od poprzednika znalazł zdrowy balans między przemocą i jej zobrazowaniem a odpowiednio zbudowanymi scenami grozy. Sceny gdy na ekranie w ruch wchodziły noże kuchenne, tasaki i siekiery a czerwona posoka bryzgała niczym konfettii na zabawie karnawałowej miały dobre tempo, pracę kamery i odpowiednią dawkę tak zdrowego i potrzebnego wszystkim slasherą pastiszu, który ja osobiście bardzo cenie sobie w starszych odsłonach serii.
To co zaskakujące, to fakt jak mało w tym filmie Michaela Mayersa we własnej osobie i do tej pory nie wiem czy to wada, czy z racji na ten konkretny pomysł reżysera co do poruszanych wątków, dobry ruch i pokazanie, że Michael Mayers jako symbol uosobienia zła jest czymś więcej niż dużym chłopem w masce z nożem w ręku.
Czymś więcej niż kolejnymi slasherami odcinającymi kupony od znanej marki starały się być napewno kolejne części Halloween od Davida Gordona Greena i choć sam jestem wewnętrznie spolaryzowany, to nie sposób mi nie przyznać, że przynajmniej był jakiś pomysł na odświeżenie tej franczyzy. Ok, wychodziło to różnie, raz lepiej, a raz beznadziejnie, ale kiedy doszliśmy do finału nie czułem przynajmniej, że ktoś mnie tu próbował oszukać perfidnie żerując na samej nostalgii. David Gordon Green dołożył do uniwersum Halloween swoją sporych rozmiarów cegiełkę, a finał który sobie wymyślił, idealnie wkomponowuje się w historię, którą budował i starał się nam na przestrzeni tych trzech filmów opowiedzieć. A to chyba w tym wszystkim było najważniejsze…