Znacie to uczucie gdy na kinowym ekranie pojawiają się napisy końcowe, a Wy zamiast szybko zabrać rzeczy i szukać drogi do wyjścia, siedzicie w fotelu, pustym wzrokiem patrzycie na przewijające się nazwiska aktorów, twórców i producentów, myślami jesteście wciąż przy bohaterach i finale ich opowieści, a do waszego mózgu płynie rwący strumień endorfin krzyczących w waszej głowie jedną jedyną myśl – ależ to było dobre! Dokładnie tak miałem po seansie Bożego Ciała Jana Komasy – polskiego kandydata do Oscara i w istocie najlepszego polskiego filmu 2019 roku.
Daniel jest jednym z wielu młodych i gniewnych osadzonych w poprawczaku, miejscu gdzie resocjalizacja jest jedynie ładnym sloganem, a tzw. druga szansa możliwością niemal nieosiągalną. Nasz dwudziestoletni bohater pozornie, biorąc bierny udział w ataku na słabszego chłopaka z grupy, wydaje się całkiem dobrze pasować do zdeprawowanego otoczenia, z drugiej jednak wciąż ma swoje marzenia i aspiracje zogniskowane wokół osoby księdza Tomasza, prowadzącego w placówce grupowe zajęcia radzenia sobie z gniewem i odprawiającego cotygodniowe msze, na których służy Daniel. Dla niego postępowy i stroniący od rutynowych kazań i klepania „zdrowasiek” ksiądz staje się autorytetem i inspiracją do odnalezienia swojej drogi jako duchowny. Niestety, nic z tego, bo do seminarium nie przyjmują ludzi z kartoteką. Tyle w temacie drugiej szansy.
W końcu zbliża się ostatni dzień odsiadki Daniela. Ksiądz daje mu telefon komórkowy i organizuje pracę na tartaku w jakiejś małej miejscowości na południu Polski. Mogło być gorzej, prawda? Po skosztowaniu smaków życia na wolności Daniel wsiada w autobus i rusza w drogę ku nowemu, uczciwemu życiu. Tyle, że nie. Jedno spojrzenie na tartak i pracujących tam byłych kolegów z poprawczaka, każe mu zrobić krok wstecz i ruszyć w kierunku małego miasteczka. W oddali słychać kościelne dzwony. Msza dobiegła końca, a w Kościele siedzi tylko młoda dziewczyna, prawdopodobnie rówieśniczka Daniela. Bardziej w formie żartu aniżeli wyrafinowanego kłamstwa Daniel przedstawia się jej jako nowy ksiądz na parafii… Niedługo później w wyprasowanym habicie popija nalewkę w domu miejscowego proboszcza jako świeżo wyświęcony kapłan z Warszawy. Kłamstwo paskudne i zabawne zarazem, ale dla naszego bohatera być może tragiczne w skutkach. Okazuje się, że starszy, trapiony własnymi problemami proboszcz musi wyjechać na jakiś czas. Całe szczęście, że stolica wysłała kogoś na zastępstwo…
Po zeszłorocznym „Klerze” Wojciecha Smarzowskiego i „Tylko nie mów nikomu” braci Sekielskich Boże Ciało pozornie mogło się jawić jako kolejny cios wymierzony w stronę polskiego Kościoła. Nic z tych rzeczy. Film Jana Komasy choć oczyma swojego bohatera patrzy na Kościół i kościół wnikliwie i krytycznie, obnażając jego zacietrzewienie, archaiczność systemu i wszechobecną hipokryzję, oddaje mu, szczególnie jako wspólnocie sprawiedliwość i pokazuje rolę, jaką może odgrywać dajmy na to w takiej małej miejscowości na południu Polski. To jest właśnie siła Bożego Ciała – wyważenie, uczciwość, nienachalność swojego przekazu, ale przede wszystkim brak protekcjonalności, bo Jan Komasa ani przez chwilę nie patrzy z góry na swoich pełnych ludzkich wad i odruchów bohaterów.
Siłą Bożego Ciała jest również jego przewrotność, bo choć nasz bohater w roli księdza radzi sobie dobrze, odnajdując utraconą godność i dając w zamian serce i wrażliwość na problemy innych, to sposób w jaki upozycjonował się w tym miejscu oraz wygoda jaka się z tym wiąże, to zwyczajne oszustwo. Po jednej stronie mamy więc chłopaka, który może i na skróty, ale z godnym podziwu poświęceniem spełnia marzenia o byciu księdzem, bez żadnej szkoły, seminarium, lat praktyki, radząc sobie z tym dużo lepiej niż proboszcz którego zastępuje, pomaga lokalnej miejscowości poradzić sobie z dramatem, z którym ona sama nie potrafiła sobie poradzić. Z drugiej chłopaka z poprawczaka, potencjalnego przestępce, który zamiast iść ciężko pracować, urządził sobie ciepłe gniazdko na zakrystii i googlując w telefonie odprawia msze dla niczego nieświadomej społeczności. Obie perspektywy są prawdziwe, ale patrzenie tylko na jedną z nich za każdym razem będzie wobec naszego bohatera nieuczciwe.
Daniel jest jak ja, ty i bohaterowie Bożego Ciała. Jest pełen sprzeczności. Z jednej strony chce wierzyć w ludzi, pomagać, jest pełen empatii i wrażliwości, z drugiej tłumi w sobie spore pokłady nienawiści, agresji i bólu, a jego działaniami często kieruje hipokryzja, która z resztą tutaj jest jednym z głównych haseł całego filmu. Ta przejawia się przy wielu okazjach, czy to poprzez czyny Daniela, czy w ukazywaniu absurdów systemu klerykalnego, czy w portretowaniu lokalnej władzy i mieszkańców, którzy choć są w pełni oddani religijnej rutynie, są równocześnie zaślepieni i zacietrzewieni w nienawiści, przez co nie umieją wybaczyć, a chodzenie do kościoła i spowiedź staje się dla nich lekarstwem na usprawiedliwienie swoich grzechów. Dobrze więc, że mają księdza, który nie podziela takich poglądów…
Boże Ciało to kino bardzo dojrzale podchodzące to tematyki, którą porusza oraz do swoich bohaterów. Każda z postaci to człowiek z krwi i kości, ktoś kogo możemy znać, ktoś w kogo czyny i motywacje wierzymy i przynajmniej chcemy je rozumieć. To kino również bardzo refleksyjne, zadające ciekawe pytania, zastanawiające się czym tak naprawdę jest wiara – czy oddaniem się religijnej rutynie i jej regułą, czy sposobem w jaki patrzymy na drugiego człowieka. Jaką rolę pełni, a jaką powinien pełnić ksiądz w małej miejscowości. Czy powinien być bardziej surowym nauczycielem, czy wyrozumiałym terapeutą? Jednak nie tylko warstwa realistyczna, ta, którą możemy odnieść do własnych realiów, silnie w Bożym Ciele oddziałuje. Równie mocna w swoim przekazie jest też warstwa metaforyczna, ukryta, ale idąca w parze z warstwą realistyczną, a mówiąca przede wszystkim o odkupieniu, o dawaniu drugiej szansy. I historia Daniela oraz jego wpływ jaki miał na mieszkańców, których bądź co bądź okłamywał, to właśnie opowieść o wyciąganiu ręki do drugiego człowieka, o przebaczeniu sobie i innym. Przez to Boże Ciało trudno nazwać inaczej niż filmem na wskroś chrześcijańskim.
Jednak cały ten bagaż emocji, przemyśleń i refleksji do jakich prowokuje film Komasy, nie działby tak gdyby nie znakomita praca wykonana przez reżysera, scenarzystę i przede wszystkim – aktorów. Zacznijmy jednak o tego pierwszego.
Jan Komasa do tej pory kojarzył mi się z mocno edgy „Salą samobójców” i infantylnym „Miastem 44”, dlatego dojrzałość Bożego Ciała i umiejętność za jaką poprowadził i aktorów oraz całą historię była dla mnie absolutnym zaskoczeniem. Oprócz tego, że jego film działa jako naprawdę zachęcająca do przemyśleń pocztówka z polskiej prowincji, to również niesamowicie mocno i intensywnie trzyma w napięciu. Sam w kinie siedziałem na skraju fotela trzymając kciuki za coraz lepiej odnajdującego się w nowej roli Daniela, stresowałem się gdy jego kłamstwo mogło ujrzeć światło dzienne oraz ze zdenerwowaniem wypatrywałem momentu kiedy wszystkie karty zostaną wyłożone na stół i jak to się ostatecznie skończy dla naszego księdza-pozoranta. Trzeba również dodać, że Boże Ciało jest też świetnie zrealizowane pod względem technicznym, czy to jeśli chodzi o oświetlenie, pracę kamery czy udźwiękowienie produkcji.
Na osobne pochwały zasługuje również młody scenarzysta Mateusz Pacewicz, który nie tylko napisał porywającą, sprawnie poprowadzoną narrację, ale wyposażył jej bohaterów w absolutnie znakomite linie dialogowe, którym – przez ich absolutną naturalność, dynamikę oraz towarzyszące im mini scenki (jak np. sceny spowiedzi czy kłótni między nastolatkami) – na próżno szukać konkurencji w tym roku. Coś genialnego, bo przez to jeszcze bardziej rozumieliśmy ludzi i ich motywacje, a całość mimo kompletnego absurdu całej sytuacji, była na wskroś wiarygodna. I pomyśleć, że scenarzysta Bożego Ciała to zaledwie 27-latek. Zazdroszczę Panie Mateuszu, zazdroszczę.
Kiedy piszę o ojcach sukcesu Bożego Ciała nie sposób nie wspomnieć o wcielającym się w główną rolę Bartoszu Bieleni. Młody aktor, dotąd przez charakterystyczną urodę kojarzony, ale jedynie z drugo bądź trzecioplanowymi rolami, tutaj jest istnym hipnotyzerem swojej widowni. Doskonale odnajduje się w roli chłopaka poprawczaka oraz samozwańczego kapłana, i w jednym, i drugim przypadku nie zmieniając całkowicie optyki na swoją postać. To cały czas ten sam Daniel, tyle że po prostu my jako widzowie poznajemy go lepiej. Gdy wciela się w rolę księdza dalej widać w nim przeszłość w poprawczaku, a jednocześnie nie mamy podstaw do podważania jego wrażliwości i dobroci, którą kieruje się w relacjach z mieszkańcami parafii. Dualizm jego postaci jest wypadkową jego człowieczeństwa i sprzeczności, a młody aktor doskonale portretuje te sprzeczności, pełen wachlarz emocji, lęków i nadziei. Jego Daniel to postać charyzmatyczna, która działa jak magnes skupiając całą uwagę tylko na sobie.
Skłamałbym jednak mówiąc, że Bartosz Bielenia to jedyny warty odnotowania występ w Bożym Ciele. Drugi plan wiernie wtóruje głównemu bohaterowi i nie sposób po seansie zapomnieć znakomitych występów i scen, w których popis aktorskich umiejętności dali Aleksandra Konieczna, Eliza Recymbel czy – w nietypowej dla swojego eploi roli – Tomasz Ziętek. Każdy z nich kreuje szalenie intrygującą postać i w pełni wykorzystuje każdą sekundę pobytu na ekranie.
Boże ciało to sukces trzech młodych artystów – Jana Komasy jako reżysera, Mateusza Pecewicza jako scenopisarskiego odkrycia ostatnich lat czy hipnotyzującego swoimi przenikliwymi, dużymi oczami i niesamowitą grą Bartosza Bieleni. Na tych trzech kreatywnych fundamentach powstał film, o który zapytany zawsze będę przedstawiał jako przykład wybitnych dzieł współczesnej polskiej kinematografii. Jednak ostatecznie nawet mając w głowie te znakomite dialogi zawarte w scenariuszu, czy pojedyncze sceny, w których popis dają świetni aktorzy, to na końcu zawsze będę patrzył na Boże Ciało jako film na wyraz uczciwy, nie wskazujący nikogo i niczego palcami. Film dzięki któremu ludzie stali się chodź na chwilę bardziej ludzcy, a w czasach gdzie nienawiść i podziały wybrzmiewają najgłośniej, przebaczenie zabłysnęło niczym światełko na końcu tunelu. Tunelu do czego? Mam nadzieje, że do lepszego jutra, ale zadowolę się również gdy do choć chwili refleksji i zadumy.
Zdjęcia: Piotr Sobociński Jr.
CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI I CIEKAWYCH ZESTAWIEŃ? POLUB NAS I BĄDŹ NA BIEŻĄCO: