Znacie ten rodzaj filmów biograficznych, które poza zewnętrzną warstwą realizmu i naturalizmu, tak naprawdę są niczym innym, jak pełną patosu laurką dla postaci o której opowiadają? Coś świta? Myślę, że pewnie każdy z Was mógłby wymienić choć jeden lub nawet dwa takie tytuły z pamięci. A kojarzycie ten rodzaj produkcji, które wydają się być stworzone tylko dlatego, aby aktor w nich występujący mógł otrzymać od dawna zasłużoną statuetkę? No to teraz wyobraźcie sobie film, który jest jednym i drugim jednocześnie. Film, który mimo to działa i w ostatecznym rozrachunku przynosi widzowi sporą satysfakcję.
Jeśli jest jakieś wydarzenie historyczne, które w 2017 widzowie na całym świecie zgłębili najlepiej, to z pewnością jest to operacja Dynamo i ewakuacja z plaż Dunkierki. Wpierw Christopher Nolan zabrał nas do francuskiej strony wybrzeża Kanały La Manche i w wrzącej od napięcia „Dunkierce” przedstawił nam operację i towarzyszące wyczekującym na ratunek żołnierzom zaszczucie z perspektywy naziemnej, morskiej i powietrznej. Z kolei teraz, w Czasie mroku, Joe Wright rzuca nam zakulisowe spojrzenie na to, co działo się podczas tych fatalnych tygodni w gabinecie premiera na Downing Street 10.
W reżyserowany przez Joe Wrighta i napisanym przez Anthonego McCartena Czasie mroku poznajemy tylko wycinek z życia legendarnego premiera Wielkiej Brytanii, przypadający na kilkanaście najcięższych dni od momentu zaprzysiężenia na szefa rządu. Churchilla spotykamy w maju 1940 r.. Naziści okupują większą cześć Europy, najechały Belgię i Francję, a większość armii brytyjskiej wypchnęły na plażę we francuskim nadmorskim miasteczku Dunkierka. Ustępujący premier Neville Chamberlain upiera się, że Wielka Brytania chcąc uniknąć inwazji, musi zasiąść do pokojowych z Adolfem Hitlerem. Z kolei zastępujący go Winston Churchill widzi w Führerze tylko i wyłącznie potwora i przyrzeka walczyć z III Rzeszą, we Francji i w domu.
Jeśli skoncentrowaną na szkatułkowej narracji „Dunkierkę” Christophera Nolana budował klimat, poczucie wyczekiwania i zbliżającego się zagrożenia oraz wzmacniająca to ścieżka dźwiękowa z nerwowym tykaniem zegara w tle, tak Czas mroku przenosi widza do słabo oświetlonego pokoju, by wydobyć z powtarzającego się stukotu maszyny do pisania stentorowy głos niezłomnego polityka i kryjące się w nim bicie serca perswazji i wolności.
Poza kilkoma wspaniałymi ujęciami z wojennego frontu, gdzie kamera ślizga się po niekończącym się strumieniu francuskich uchodźców lub szybuje od ostatnich ocalałych z brytyjskiego oddziału skulonego w ruinach Calais do bombowców Luftwaffe zrzucających piekło z góry, film jest ograniczony do Londynu, głównie do wnętrz. Pierwszy raz spotykamy Churchilla w świetnie zainscenizowanej scenie rozgrywającej się w ciemnej sypialni, oświetlonej na początku tylko ogniem zapałki do jego cygara. Śledzimy go przez majestatyczny bałagan w Pałacu Buckingham, gdzie musi znosić sztywne obiady z królem Jerzym VI, następnie zanurzamy się wraz z nim i nową maszynistką do ciasnego centrum dowodzenia w podziemiach pod Westminster, gdzie będzie dyskutował ze swoją radą wojenną i – w jednej z najlepszych scen w filmie – wyrzuci tysiące brytyjskich chłopców na śmierć w aby zaoszczędzić setki tysięcy więcej.
Wright często izoluje swojego Churchilla w centrum kadru, otoczonego całkowicie ciemnością. Te uderzające kompozycje podkreślają poczucie końca, który naciska na bohatera i jego kraj, ale także płomień nadziei, który symbolizuje. Latarnię pośród zalewającej wszystko wokół czerni z czerwienią.
Gary Oldman jest tak prawdziwy i magnetyczny jako Winston Churchill, że jego występ de facto jest tym na czym opiera się niemal cały sukces filmu Joe Wrighta. Wiem, że zabrzmię teraz patetycznie, ale brytyjski aktor nie gra Churchilla, on się nim staje. Obserwowanie jego szorstkiej finezji, gdy organizuje strategię za kulisami, która doprowadziła do Dunkierki w tym wojennym obrazie bez wojen, skutecznie pozwala zapomnieć, o tym wszystkim co nudzi i rozgrywa się wokół niego.
Z Oldmanem na czele, każdy reżyser ma aktora, któremu wie że może zaufać w największych i najmniejszych momentach. Jego Churchill ryczy jak ostatni brytyjski lew, gdy jest to stosowne, jest energiczny, pełen charyzmy i swego rodzaju wdzięku wzywając do pełnej obrony królestwa. Jednak i on ma wątpliwości, a jego donośny krzyk zdaje się być trochę cichszy, gdy wydaje się, że został wymanewrowany przez polityków Chamberlaina.
To jest ludzki Churchill. Człowiek, który musi się spocić, aby znaleźć słowa, które wciąż są cytowane za każdym razem, gdy premierzy lub prezydenci namawiają swoje narody do wojny. Pije za dużo, pali za dużo, nie słucha innych, czasem krzyczy, kiedy nie powinien. A jego głos kurczy się, gdy w rozmowie przez telefon prezydent Roosevelt odmawia pomocy. Churchill skrzętnie schowanego pod świetną charakteryzacją (Kazuhiro Tsuji) Oldmana nie został jeszcze wciśnięty między strony książek historycznych. Ba, nie jest nawet pewien, czy jest przed Europą jeszcze historia, która go zapamięta.
Reżyserowi udaje się na szczęście gdzieniegdzie oderwać od magnetyzmu Churchilla na wystarczająco długo, by zająć się ludźmi wokół niego. Na przykład jego antagonistami, Nevillem Chamberlainem, w którego wciela się Ronald Pickup i wicehrabią Halifaxem – w tej roli Stephen Dillane. Świetnie na ekranie wypada również Kristin Scott Thomas, która jako jego żona, Clementine, pokazuje bardziej rodzinną stronę oraz słabości głównego bohatera. Bardzo dobrze w swojej roli maszyniski spisuje się również Lilu James, której entuzjazmowi do służby Churchilla towarzyszą krzyki, łzy oraz jedna znakomicie zagrana scena, w której wymowne cisza i pełne wstydu spojrzenie, znaczy więcej niż każda inna wypowiedziana kwestia.
Najlepiej na drugim planie radzi sobie jednak wciąż nieopatrzony widzom, a niesłychanie utalentowany Ben Mendelsohn. Jego król, Jerzy VI, jest znakomity. Najpierw sceptycznie nastawiony, a nawet troszkę przestraszony szorstkiego sposobu bycia Churchilla i jego wojowniczych celów. Na samym końcu – ten, który okazał mądrość i postawę godną króla.
Przez większą cześć Czas mroku jest klasyczną biografią z powodzeniem odhaczającą każdy gatunkowy element. Joe Wright z powodzeniem oparł swój film na znakomitej grze aktorskiej i niezgorszej warstwie realizacyjnej (znakomite oświetlenie w niektórych kadrach). Jest jednak jeden element filmu, który nieco zaburza ten wyważony i bardzo bezpieczny sposób prowadzenia fabuły.
Najbardziej rażący narracyjny element w Czasie mroku to scena, w której reżyser próbuje przekonać widza, że Churchill wyskoczył z samochodu pośród ciężkiego londyńskiego ruchu i przeszedł do podziemia. Udając się w stronę metra, jest bliski podjęcia decyzji zmieniającej przyszły wiek: czy Wielka Brytania zgodzi się na kompromis z potęgami Osi, czy też stoczy walkę?
Joe Wright symbolicznie pcha Churchilla pośród ludzi umieszczając go w pociągu metra, gdzie ten wypytuje przeciętnych londyńczyków, czy ich wyspiarski naród powinien walczyć ze złem, które połknęło Europę – czy też grzecznie zgodzi się na to, że zostanie połknięty. Tam w akompaniamencie triumfalnych okrzyków klasy średniej, łez szklących się w oczach głównego bohatera oraz pełnych sprzeciwu kilkuletniej dziewczynki – „Never! Never! Never!” wylewa się na widza ilość patosu, niezręczności i lekkiego zażenowania, który jest wręcz nie do zniesienia. Rozglądając się w kinie, odnosiłem wrażenie, że byłem w tym uczuciu odosobniony. Ba! Osoby siedzące obok mnie prędzej wyglądały jakby miały ochotę wstać z fotela i dołączyć się do tych okrzyków, niż tak jak ja schować głowę między rękami.
Ogólnie rzecz biorąc Czas mroku jest dobrze nakręconą i zagraną biografią, która unika jednak dwuznaczności czy głębszego zarysowania portretu Churchilla. Mimo to film Wrighta dostarcza tego, czego możemy się po nim podziewać. Czy zasłużył na Oscara? Absolutnie nie. Czy Gary Oldman sięgnie po statuetkę? Oby. Choć Timothée Chalamet też może mieć w tej kwestii coś do powiedzenia…