Ręka do góry kto pamięta – albo inaczej – kto w ogóle oglądał oryginalną wersje Zagubionych w kosmosie z lat 60.? Ja szczerze mówiąc gdyby nie wiadomość o planowanym remake’u, do dziś żyłbym w nieświadomości, że taki serial istniał i nawet miał sporą rzeszę swoich wiernych fanów. Śmiem twierdzić, że nie jestem w tym odosobniony, dlatego pomysł aby odkurzyć ten nieco zapomniany tytuł, z pewnością do najgorszych nie należał. Nie jest to w końcu „Star Trek” – więc presja ze strony fandomu nie była taka wielka, a mimo to wciąż jest to marka, której sam koncept mógł zaintrygować wiele spragnionych lekkiej, łatwej i przyjemnej sci-fi rozrywki widzów. Pytanie tylko, czy część z nich nie odbije się od jej bardzo mocno familijno-przygodowego charakteru. Bo nie ukrywam, że ja na początku miałem z tym lekki problem…
Punkt wyjścia jest prosty – Ziemia spowita jest smogiem, powoli kończą się zasoby naturalne a gęb do wykarmienia jest więcej niż dostępnej żywności. Zwyczajnie – nasza planeta jest na skraju wyczerpania. Trzeba więc polecieć w kosmos i znaleźć nowy dom. Kolonizacja nowej planety to jednak nie byle przelewki, a żeby w ogóle móc się tego podjąć, trzeba przejść szereg testów sprawdzających naszą kondycje fizyczną, umysłową, psychiczną i zdolność adaptowania się do nowego środowiska. Taka sztuka udała się m.in. pięcioosobowej rodzinie naszych głównych bohaterów. Państwo John i Maureen Robinsonowie wraz z dwoma starszymi córkami – Judy i Penny oraz dwunastoletnim Willem orbitują więc gdzieś w kosmosie, powoli zmierzając w stronę lepszego, obiecanego domu.
Jak można się domyśleć – zawsze coś musi pójść nie tak. Nieoczekiwana awaria sprawia, że nasi śmiałkowie – cóż – zgodnie z tytułem odłączają się od grupy kolonizatorów i zagubieni rozbijają się na kompletnie nieznanej planecie. Nie pozostaje im nic innego jak próba przetrwania i wydostania się z tej dość nieciekawej sytuacji, w której się znaleźli. Być może pomóc może im w tym pewien robot (czy to tylko ja, czy wygląda jak Geth z gry Mass Effect?), którego Will znajduje nieopodal wraku innego – obcego statku kosmicznego.
Nie ukrywam, że pierwsze trzy – cztery odcinki Zagubionych w kosmosie stanowiły dla mnie spore wyzwanie. Nie dlatego, że trzeba było główkować a fabuła komplikowała się z każdą kolejną sceną. Wręcz przeciwnie. Ilość sztampy w stylu – wielkiego zagrożenia i ucieczki w ostatniej chwili, oraz rodzinnej dramy w tyle wpisującej się w familijny charakter produkcji, mówiąc łagodnie – lekko mi nie przypasowała. Na szczęście później, gdy akcja zaczęła nabierać tempa a ja przyzwyczaiłem się do konwencji w której rozgrywał się serial, było już tylko lepiej. Nie idealnie, ale na tyle znośnie, że bez większych przeszkód doszedłem do finałowego odcinka, a teraz z pewnym zaciekawieniem czekam na wieści o drugim sezonie.
Zagubieni w kosmosie nie oferują wielkich zwrotów akcji. Serial jest dość przewidywalny, a nawet gdy twórcy silą się na jakiś suspens, efekt końcowy jest dość łatwy do przewidzenia. Nie znajdziecie tu też wiele ciekawych rozwiązań wizualnych czy bohaterów z którymi możecie poczuć większą wieź, wykraczającą poza płytką sympatie. To jeden z tych przeciętnych seriali od Netflixa, które ciężko zrównać z ziemią, ale też wychwalać pod niebiosa. Efekty specjalne dają radę, robot wygląda dość fajnie, fabuła choć przewidywalna potrafi wciągnąć a antagonista – hmmm… powiedzmy, że momentami miałem wrażenie, że Doktor Smith (tu w odróżnieniu do oryginału w kobiecej wersji) stanowi w tej historii metaforę biblijnego węża w Raju, którego głównym zadaniem jest chodzenie od bohatera do bohatera i pilnowanie aby w powietrzu wciąż wisiało jakieś napięcie czy konflikt. Nie do końca kupowałem jej motywacje, sposób zachowania i metody, którymi dążyła do realizacji swoich celów.
W sercu tej produkcji mamy motyw rodziny. To właśnie relacje między Robinsonami i przemiany jakie w nich zachodzą pod wpływem wydarzeń które ich spotykają, stanowi najważniejszy element Zagubionych. Każdej scenie zagrożenia towarzyszy rodzinny problem i nierzadko dodająca mu potrzebnego tła retrospekcja, który rozwiązać może tylko wspólne działanie. I tak w kółko za każdym razem. Nie muszę więc chyba dodawać, że i to wypadło dość płytko i mało interesująco, a ostatecznie okazuje się, że najciekawszy w całym serialu jest robot i jego więź z najmłodszym z Robinsonów…
Zagubieni w kosmosie to jeden z tych seriali, który chciałbym wyśmiać i mówiąc kolokwialnie – zjechać, a nie mogę. Choć nie jest to wielkie arcydzieło a więcej mogę w nim znaleźć minusów niż plusów, zwyczajnie zbyt dobrze się bawiłem podczas oglądania żeby aż tak się na nich skupiać. Także spróbuj, przekonaj się sam. Może w twoim przypadku będzie tak samo…