Pierwszy sezon Stranger Things wziął się w zasadzie znikąd. Przed premierą mało kto o nim widział, a kampania reklamowa serialu rozpoczęła się na dobre dopiero wtedy, gdy producenci zobaczyli reakcje widzów i ten olbrzymi hype, który z dnia na dzień rósł i rósł, aż do momentu w którym rozsadził całą memosferę. To był strzał w dziesiątkę. Nostalgia za latami 80. objawiająca się w całej masie popkulturowych smaczków i nawiązań, bardzo ciekawi bohaterowie, intrygująca historia, klimat, mrok, napięcie… mógłbym wymieniać w nieskończoność, ale właśnie to wszystko sprawiło, że rok temu Stranger Things podbił serca widowni na całym świecie.
Przyszła jednak pora na kontynuacje wobec której było tak samo dużo oczekiwań, jak i oczywistych obaw o to czy uda się utrzymać znakomity poziom z pierwszego sezonu. W końcu jeśli bracia Duffer by to zepsuli, to mogli spaść z naprawdę wysokiego konia. A tu co? Okazuje się, że Stranger Things 2 nie tylko dorównuje, ale i w wielu aspektach przewyższa poziomem pierwszą odsłonę serialu. Co tu owijać w bawełnę – jest po prostu zajebisty!
Ten akapit z reguły zarezerwowany jest na krótkie streszczenie fabuły, ale w tym wypadku postanowiłem dać sobie z tym spokój aby nic, ale to absolutnie nic poza imionami nowych bohaterów Wam nie zaspoilerować. Także… czytajcie spokojnie.
Druga wizyta w Hawkins była dla mnie tak samo emocjonującym i angażującym przeżyciem jak ta pierwsza. Być może serial nie ma już tego efektu WOW, tego zaskoczenia i świeżości co rok temu, ale unika też wtórności czy grania cały czas na tych samych schematach. Jest więcej, mroczniej i intensywniej, a główna uwaga skupia się nie tylko na zagrożeniu płynącym z Drugiej Strony, ale na samych bohaterach, ich relacjach i tym w jakim miejscu są po wydarzeniach z pierwszego sezonu.
Bracia Duffer choć dalej świadomie żerują na nostalgii za latami 80. co rusz nawiązując do takich klasyków jak „The Goonies”, „Obcy 2”, „Bliskie spotkanie trzeciego stopnia”, „Ghostbusters” czy „Egzorcysta”, świadomie i z wielkim wyczuciem urozmaicają serial o nowe wątki i postaci. W zasadzie każdy wybór castingowy jest strzałem w dziesiątkę, a każdy nowy bohater urozmaica krajobraz miasteczka Hawkins. Pojawia się grany przez Seana Anstina Bob, który pełni rolę dobrodusznego, acz lekko gamoniowatego chłopaka Joyce. Do Hawkins wprowadzają się również przejmujący rolę czarnego charakteru Billy oraz jego siostra, Max, która dołącza do paczki Willa, Lucasa, Mike’a i Dustina. Twórcy w znakomity sposób rozwijają też starych bohaterów, z których największą przemianę przechodzi mój nowy ulubieniec – Steve Harrington. Fajne jest też to, że wielu drugoplanowych postaci dostaje w nowym sezonie swoje wątki i pokazują przed nami całkowicie nowe oblicza.
Wspominałem już o tym, ale powtórzę że serialowi uda się nie wpaść w sidła wtórności. Drugi sezon czerpie wszystko co najlepsze z pierwszego, jednak swoją historię buduje w zupełnie inny sposób. Tempo fabuły jest dużo wolniejsze i w pierwszych odcinkach skupia się głównie na interakcjach między bohaterami oraz przedstawieniu nam sylwetek tych nowych. Narracja jest przemyślana i doskonale wyważona. Kiedy przychodzi na to odpowiednia pora, z odcinka na odcinek akcja nabiera rozpędu i od połowy sezonu zaczyna się dziać naprawdę sporo. Bohaterów czeka również nowe zagrożenie, owszem będące konsekwencją finału pierwszego sezonu, ale działające na o wiele większą skalę.
Klimat serialu budują również znakomite zdjęcia i dronowa, jakby wyjęta z tegorocznego „Blade Runnera” muzyka i soundtrack, w którym oczywiście także nie zabrakło hitów z list przebojów last 80. Jest Metallica, The Police, Scorpions… jest samo dobro. Mimo znacznie większego budżetu twórcy nie szaleją za bardzo z CGI i warstwa realizacyjna, poza drobnymi wyjątkami, pozostaje bardzo realistyczna. Zachwyt budzi również budujący napięcie montaż czy świadome zmienianie tonacji barw i filtrów. Całość, podobnie jak w sezonie pierwszym, jest bardzo estetyczna i świetnie wystylizowana Nie mogę również odeprzeć od siebie myśli, że chociaż zabawnych scen i lżejszych motywów nie brakuje, serial stał się dużo mroczniejszy i brutalniejszy, a ciężar gatunkowy z kina przygodowego zmierza w kierunku kingowskiego horroru. I to również mi się podoba!
Żeby jednak nie było idealnie nie obyło się bez kilku zgrzytów. Te ogniskuje wokół siebie głównie wątek Eleven, który nie do końca mnie przekonał, oraz jeden w irytujący sposób hamujący budowaną narrację zdarzeń, choć pod względem rozwinięcia postaci bardzo kluczowy, odcinek w pełni poświęcony telekinetyczne uzdolnionej bohaterce.
Przemyśleń i spraw o których chciałbym Wam powiedzieć odnośnie nowego sezonu Stranger Things mam dużo więcej, ale dla swojego i prze wszystkim Waszego dobra, nie zrobię tego. Jeśli jeszcze nie widzieliście, to idźcie lepiej oglądać i dobrze wam radzę – delektujcie się tym serialem tak długo jak tylko możecie. Ja tymczasem lecę włączyć soundtrack Kyle Dixona na Spotify i zacznę odliczać dni do premiery III sezonu. Kurczę…. czyżby nostalgia dopadła mnie tak szybko?!
Zobacz również:
Stranger Things: sezon I