Są różne filmy. Jedne oglądamy żeby się pośmiać, inne żeby przestraszyć. Niektóre wybieramy przez wzgląd na ulubionego aktora, inne z sentymentu. Są też takie, których nie dotyczy żadne powyższe kryterium. Nie są po to żeby je lubić albo żeby gromadzić wokół spore rzesze fanów. Są po to aby za pomocą filmowego medium pokazać coś ważnego, coś co być może jest trudne, niewygodne, ale równocześnie coś o czym należy głośno i wyraźnie mówić. Owszem, dla wielu może się to wydać bolesne, zbyt prawdziwe i wykraczające poza ich strefę komfortu, ale nie ma przy tym wątpliwości, że po prostu jest potrzebne. Z takim zadaniem zmierzył się jeden z najlepszych, a zarazem najodważniejszych polskich reżyserów – Wojciech Smarzowski. Temat „rzezi wołyńskiej” nie tylko wzbudza sporo kontrowersji, ale przede wszystkim jest nacechowany niewyobrażalnym ciężarem emocjonalnym. Ciężarem z którym tak jak reżyser w czasie realizacji filmu, tak i my w czasie seansu musimy się zmierzyć. I wierzcie mi – nie będzie to łatwe.
Jest rok 1939 – końcówka II RP, początek II Wojny Światowej. Nad Europą wisi widmo wojny, a tymczasem w małej wiosce zamieszkałej przez Ukraińców, Polaków i Żydów odbywa się wesele polsko -ukraińskiej pary. Cała ceremonia i jej obrzędy stają się nie tylko przyczynkiem do pokazanie barwnej kultury i tradycji panujących na ówczesnych ziemiach, ale pozwala również poczuć wzrastającą wzajemną niechęć, urazy i poczucie niesprawiedliwości. Pokazuje ziarenko nienawiści które długo pielęgnowane, może rozsiać się i wykiełkować na niewyobrażalną skalę. Podczas wesela jeden z gości wspomni o zamykaniu ukraińskich szkół, o paleniu cerkwi, o wyzyskiwaniu chłopów i nierówności względem Polaków. Wzajemne pretensje nie wychodzą jednak poza wąskie grono słuchaczy, mimo to my wiemy, że są tą pierwsze iskry na historycznym loncie, iskry, które gdy wybuchną, spalą wszystko na swojej drodze.
Na weselu poznajemy Zosię Głowacką – młodą 17 letnią dziewczynę zakochaną w ukraińskim chłopcu – Peterze. Uczucie między młodymi kochankami zostaję jednak zduszone przez ojca dzierlatki, który za kilka morgów, krowę i konia, „sprzedał” córkę dużo starszemu Maciejowi. Nie myślcie jednak, że wątek miłosny Smarzowski wprowadził aby coś złagodzić, nieco zrzucić historyczny ciężar. Pokazuje tym raczej, że w zderzeniu ze złem i wojną, niespełniona miłość zepchnięta jest na margines, a nieszczęście bohaterki staje się najmniejszym z jej problemów.
Ukraińcy wpierw witają wódką i chlebem sowietów, później nazistów, w obu przypadkach mając nadzieję na odbudowę swojej narodowości. Nieśmiało wychyla łeb widmo nacjonalizmu, a Polacy powoli stają się elementem wywrotowym, złym, niechcianym. Budzące się do życia demony dosłownie i w przenośni otworzą bramy piekieł, a porażony widz będzie mógł tylko w milczeniu obserwować do jak bestialskich czynów zdolny jest człowiek, gdy wyposaży się go w „odpowiednią” ideologię i da przyzwolenie na zabijanie.
Kto oglądał choć jeden film Wojciecha Smarzowskiego wie, że spotkanie z jego twórczością to ciężka i wyczerpująca psychicznie przeprawa. Jeden z krytyków powiedział nawet, że jest „jak wyrywanie bolącego zęba – boli, poraża, paraliżuje, a na końcu musisz za to zapłacić”. To kino ciężkiego kalibru, kujące widza brzydotą, szarością, okrucieństwem, przygnębiające swoją realnością – i paradoksalnie – będące bliżej prawdy niż jakiekolwiek inne.
Nie inaczej jest w tym przypadku. Kolejny po „Róży” film, w którym reżyser mierzy się z ciężkim tematem historycznym jest świadomym, sprawiedliwym i niesłychanie przenikliwym dziełem skończonym. Na próżno szukać tu politycznych odniesień i bezpośrednich oskarżeń. Oprawcami są tu wszyscy – Polacy, Ukraińcy, Niemcy i Rosjanie. Jak mówił sam reżyser – to nie jest film wymierzony przeciwko Ukrainie, a przeciwko skrajnemu nacjonalizmowi. Smarzowski bezstronnie, na zimno pokazuje, jak rodzi się zło i do czego prowadzi wciąż nakręcająca się spirala nienawiści.
Każdy element Wołynia sprawia, że funkcjonuje on jako całość w której nic, ale to absolutnie nic bym nie zmienił. Począwszy od znakomicie debiutującej rolą Zosi Michaliny Łabacz, przez wywołującą niepokój muzykę Mikołaja Trzaski, po znakomite zdjęcia Sobocińskiego – wszystko to czyni z Wołynia dzieło skończone. Dzieło które zapewne kiedyś będziemy stawiać obok największych polskiej kinematografii.
Czy Wołyń stanie się mostem między Polską a Ukrainą, czy może wprost przeciwnie? Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Jedni zobaczą w nim okrutnych Ukraińców, inni ostrzeżenie i bolesną lekcję, jeszcze inni głęboko ukrytą wiarę w człowieka i lepsze jutro. Każdego jednak film złapie za gardło, złapie tak, że jedyną reakcją może być milczenie. Ja na końcu czułem się jak główna bohaterka, jak chodzący trup, który zastanawia się i wciąż nie może zrozumieć jak to jest możliwe, że człowiek jest zdolny do takiej nienawiści, do takiego zezwierzęcenia. Nie powiem Ci żebyś poszedł do kina, to zależy tylko od Ciebie. Jednak tak jak reżyser pierwszą sceną filmu, tak i ja na zakończenie recenzji postaram pomóc Ci podjąć decyzję jednym cytatem – „Kresowian zabito dwukrotnie. Raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie.”
Recenzja została opublikowana również na portalu ZażyjKultury.pl
Za seans serdecznie dziękuję: