Marvel, I miss you so much… – chciałoby się rzec zaraz po wyjściu z seansu Thunderbolts, czyli filmu, który zaskoczył mnie nie tylko swoim – jak na ostatnie standardy kinowego MCU – wysokim poziomem produkcyjnym, ale przede wszystkim doskonale wyważonym tonem, w którym balansuje między klasycznym trykociarskim „popcorniakiem” a trafiającym w sam środek tarczy dramatem o depresji, traumie i pożerającej od środka pustce. Gdyby ktoś mi powiedział jeszcze rok temu, że to właśnie film o grupie drugoligowych postaci, będących dotychczas mniej bądź bardziej pamiętnym dodatkiem do historii innych superbohaterów, stanie się trampoliną na dnie dołka, w którym MCU znajduje się od dłuższego czasu, to popukałbym się w czoło, spoglądając na rozmówcę pełnym politowania wzrokiem. Dziś tym samym wzrokiem musiałbym spojrzeć w lustro, bo naprawdę – dawno po żadnym filmie MCU nie gościł na mojej twarzy tak szeroki uśmiech…
Thunderbolts* zaczynamy od spotkania z Yeleną Belovą (Florence Pugh), szykującą się na włam do budynku korporacji przeprowadzającej tajne eksperymenty na ludziach. W tak zwanym międzyczasie – tj. gdy ze swoim czarno-wdowim urokiem tańczy balet śmierci między napastnikami, unieszkodliwiając jednego po drugim – Yelena opowiada nam z offu, jaką pustkę odczuwa po śmierci siostry, jak ciężko znaleźć jej swoje miejsce w świecie, o swoim życiu, które upływa od zlecenia do zlecenia, oraz o niechęci do samej siebie i tego, co zrobiła w przeszłości. Nie wie tylko jeszcze, czy ta pustka, ta próżnia, którą coraz bardziej odczuwa – to depresja, czy może po prostu jej się nudzi. Wie natomiast jedno – koniec z podejrzanymi zleceniami. Chce iść w ślady siostry, wyjść z cienia i zacząć pracować na swoje nazwisko.
Jej dotychczasowa pracodawczyni – dyrektor CIA, Valentina Allegra de Fontaine (Julia Louis-Dreyfus) – prosi ją jednak o jeszcze jedną przysługę: zatarcie śladów jej korporacyjnej przeszłości w ostatnim z tajnych ośrodków w Kolorado. Praca wydaje się pozornie prosta, ale tylko do czasu. Na miejscu okazuje się, że na Yelenę czeka już nie kto inny jak John Walker (Wyatt Russell) – zhańbiony agent USA (z serii „Falcon i Zimowy Żołnierz”) – który został tam wysłany, aby zamordować Yelenę. Oprócz naszego niedoszłego Kapitana Ameryki, na miejscu znajduje się jeszcze – ostatnio widziana w „Ant-Man i Osa” – Ghost (Hannah John-Kamen), wysłana, aby zabić Taskmastera z „Czarnej Wdowy„ (Olga Kurylenko), która to z kolei ma zabić Johnny’ego Walkera.
No, zrobił się mały kocioł – dosłownie i w przenośni – gdy najemnicy orientują się, że zostali tu zwabieni celowo przez czującą na karku oddech komisji śledczej i impeachmentu Valentinę, jako ostatnie żywe ślady jej nie do końca legalnej działalności. Między pojedynkującymi się na groźne spojrzenia najemnikami ni stąd, ni zowąd pojawia się… Bob (Lewis Pullman). Niepozorny mężczyzna, ewidentnie cierpiący na amnezję, nie wie, skąd się tu wziął, natomiast jest gotowy pomóc naszym bohaterom wydostać się z zastawionej pułapki. Kojarzy coś, że brał udział w badaniach nad zwiększeniem ludzkich możliwości – Projekt Sentry czy coś takiego – ale zasadniczo… to po prostu zwyczajny, najzwyczajniejszy w świecie Bob.
Odkładając na bok różnice, opracowują plan ucieczki, w czasie której… cóż, okazuje się, że eksperymenty, którym został poddany Bob, przyniosły pewne efekty. Efekty na tyle spektakularne, że Valentina jest gotowa na wszystko, aby schwytać i kontrolować Boba, którym chce wypełnić pustkę pozostawioną przez Avengersów. Chcąc z niego stworzyć swoją jednoosobową armię, która da jej pełnię władzy nad bezpieczeństwem USA, nie zważa na to, że Bob – aka Sentry – jest emocjonalnie niespokojnym młodym mężczyzną, którego głęboka studnia depresji powoli staje się jego prawdziwą supermocą, grożącą nie tylko jemu samemu, ale i pochłonięciem Manhattanu, a może i całego świata, w cienistej, atramentowej pustce.
Jedyną przeciwwagą dla jej planów okazuje się nowo zawiązana grupa, nazwana na cześć drużyny piłkarskiej Yeleny – Thunderbolts*. Oprócz w/w w jej skład wchodzi Bucky – aka Zimowy Żołnierz (Sebastian Stan) – ponad 100-letni były rosyjski agent, który jakimś cudem został amerykańskim kongresmenem (na tym etapie wyborcy pewnie cieszą się, że nie głosowali na Red Hulka) – oraz Red Guardian, przyszywany ojciec Yeleny, który tęskniąc do dawnej chwały bohatera mateczki Rosji, zarabia na życie, świadcząc usługi limuzynowe w DC. Każde z nich dźwiga swój bagaż, każde z nich znajduje się bądź znajdowało na sporym zakręcie, ale jakimś cudem tylko oni będą w stanie stawić czoła największemu antagoniście tego filmu: traumie, depresji oraz – dosłownie i w przenośni – pożerającej od środka pustce. Dlaczego? Być może dlatego, że każdy z nich nosi je ze sobą każdego dnia…
Owszem. Widzieliście już tę historię – zróżnicowana grupa dźwigających konkretne brzemię postaci, które odnajdują odrobinę odkupienia poprzez bohaterskie czyny, których sami nie spodziewali się popełnić. Nie jest to jednak klasyczna, archetypowa opowieść, bo to, co odróżnia Thunderbolts* od podobnych historii tego typu, to autentyczne, dostrzegalne uczucia wstydu, żalu i wstrętu do siebie u jego bohaterów. W tym sensie Thunderbolts* sprawia wrażenie jednego z najbardziej szczerych i autentycznych filmów Marvela ostatnich lat. To też pierwszy film Marvela od lat, który nie sprawia wrażenia, że został zmasakrowany w postprodukcji czy już na etapie pisania scenariusza. To w końcu film o postaciach, a nie o uniwersum; film, który bardziej interesuje się życiem protagonistów i tym, co ich czyny oznaczają, niż wielkimi konceptami, bombastycznymi sekwencjami i przygotowaniami do kolejnych sequeli. Tak – to zwyczajnie kompetentny film, mający przemyślaną strukturę, kompozycję narracyjną i doskonale wiedzący, jak wykorzystać naturalną dynamikę między bohaterami.
W centrum filmu Jake’a Schreiera są właśnie postaci i relacje między nimi. To kino opowiadające o drużynie antybohaterów, którzy uciekają nie tylko przed Valentiną i jej najemnikami, ale i własną przeszłością oraz wżerającymi się w ich duszę wyrzutami sumienia. To historia życiowych wykolejeńców, którzy trafiają na siebie, budują między sobą więź i stają się prawdziwymi bohaterami. To, co ich łączy, to niekoniecznie poczucie sprawiedliwości lub próba ratowania świata, ale raczej poczucie niepewności i rozpaczy, zagubienia w świecie, do którego nie do końca należą. Wszyscy mają coś do zaoferowania, ale nie są pewni, jak sprawić, by świat ich zauważył. Wszyscy walczą z tą samą pustką, ciemnością, próżnią, która się w nich wkrada i którą nieustannie próbują zepchnąć, stłamsić — ale zostaną zmuszeni do zmierzenia się z nią, i to nie tylko dla siebie samych, w sposób, którego nigdy się nie spodziewali.
Choć pewnie dla wielu widzów może tu brakować epickiej akcji, to jako film poruszający kwestie osobistego dramatu, dotykający tematu depresji, kruchości psychicznej i ustawiający w centrum bohaterów, którzy czują, że nie są godni miłości ani szacunku, Thunderbolts* jest zaskakująco wzruszający i poruszający. Jednocześnie — co nieco absurdalne, z uwagi na delikatność i wrażliwą naturę tematyki, którą Thunderbolts* ma ambicje poruszać — to, co uważam za wspaniałe, Schreier odnajduje w nim miejsce na dowcipny humor, którego zawsze oczekujemy od filmów Marvela, i który po raz pierwszy od dawna jest naprawdę zabawny. Ta odrobina oddechu i luzu jest potrzebna w pierwszym od „Strażników Galaktyki Vol. 3” Jamesa Gunna filmie MCU, który nie boi się mieć uczuć.
Samotność, depresja i ból przenikają ten film w jego rdzeniu, nigdy jednak nie przytłaczając go całkowicie. Reżyser Jake Schreier (Beef) oraz scenarzyści Eric Pearson („Czarna Wdowa”, „Fantastyczna Czwórka: Pierwsze kroki”) i Joanna Calo („The Bear”, „Hacks”) wiedzą, że ta historia musi być osadzona w czymś prawdziwym, ale i znajomym dla przeciętnego widza MCU — i w tym sensie jest ona cudownie skuteczna w podejmowaniu ciężkich tematów w filmie, który summa summarum nadal wydaje się lekki i zabawny. Właśnie to wydaje mi się być tym, co wyróżnia Thunderbolts* na tle ostatnich produkcji MCU i co czyni go wyjątkowym nawet na skalę całego uniwersum. Zupełnie jakby po latach letargu pojawił się ktoś, kto odkurzył stare, sprawdzone hity na winylach zalegających w kartonowych pudłach w garażu — i przypomniał komu trzeba, jak to się powinno robić…
Delikatną naturę filmu, w którego centrum znajdują się bohaterowie, ich wewnętrzne zagubienie, bezustanne i chaotyczne szukanie celu, miejsca w świecie i co rusz piekące – niczym sól na niedającej się zabliźnić ranie – wyrzuty sumienia, znakomicie odnajduje obsada, z Florence Pugh na czele, która daje chyba jeden z najlepszych popisów aktorskich w jakimkolwiek filmie MCU. To już nie jest Czarna Wdowa 2.0, a całkowicie samodzielna, stojąca na własnych nogach bohaterka, która u boku Lewisa Pullmana (o którym za chwilę) i Davida Harboura zalicza najmocniejsze i trafiające w punkt emocjonalne sceny filmu. Pugh jest tutaj fantastyczną główną bohaterką, naturalną liderką naszej grupy, a jej pasja do stania się kimś większym i lepszym jest wyczuwalna w każdej scenie.
Również znakomite występy zalicza Wyatt Russell, którego Johnny Walker pokazuje o wiele więcej głębi i charakterologicznego zniuansowania niż w serialu. Razem z Davidem Harbourem wnoszą do filmu sporo potrzebnej lekkości, wykorzystując jednocześnie każdy nadarzający się w scenariuszu moment do wyjścia poza schemat marvelowego comic reliefu. Jasne, Johnny Walker nadal jest zadufanym w sobie dupkiem, który chciał zastąpić Kapitana Amerykę, ale w Thunderbolts*, między pojawiającymi się drobnymi pęknięciami na skorupie wizerunku twardego, kompetentnego żołnierza, możemy zobaczyć ból, który skrywa w sobie, i docenić go jako kogoś, kto – nawet jeśli nie zawsze podejmuje dobre decyzje – szczerze chce czynić dobro. Możemy dostrzec jego wstyd i hańbę, które zabrały mu nie tylko status, dobre imię i nieposzlakowaną opinię, które niegdyś go definiowały i wywindowały na kandydata do zastąpienia Steve’a Rogersa – ale i żonę oraz dziecko. Z kolei między żartami Red Guardiana widzimy to poczucie bycia niepotrzebnym, chęć przynależności i – może nieudolną – ale szczerą ojcowską troskę o Yelenę.
W tym wszystkim najmniejszy kawałek tortu przypadł Bucky’emu i Ghost. Ten pierwszy może i dostał znakomite wejście i sekwencję akcji, w której wyglądał niczym Mel Gibson w starych „Mad Maxach„ (chyba moja ulubiona scena akcji w całym filmie), ale jego polityczny wątek piastowania funkcji kongresmena wygląda bardziej jak gag z SNL niż faktycznie przemyślany kierunek rozwoju postaci. Po ostatnich występach w „Wybrańcu” czy „A Different Man” jeszcze bardziej widać, jak znakomitym aktorem jest Sebastian Stan – natomiast tutaj wydaje się nieco niknąć w obliczu znakomitych występów Pugh i Pullmana. Z kolei Ghost, oprócz fajnego outfitu, kilku rzuconych kwestii i bycia żywą deus ex machiną do wybawiania reszty bohaterów z opresji, nie ma tutaj wiele do roboty i nie wyróżnia się niczym. W odróżnieniu do Julii Louis-Dreyfus, której Valentina Allegra de Fontaine jest przepysznie nikczemna i do bólu komiksowa – niczym podkręcona żeńska wersja Nicka Fury’ego, dla której cel uświęca środki.
To, co jednak wyczynia tutaj Lewis Pullman, zasługuje na osobne uznanie i osobny akapit. Jako Bob/Sentry wciela się w postać, która musi bezpośrednio zmierzyć się ze swoim bólem, przeszłymi ranami i strachem przed samotnością. To postać o wielu obliczach, balansująca niczym huśtawka między wieloma ciężarami tonalnymi – od uroczo nieporadnego zdezorientowania, przez poczucie bycia niezniszczalnym, po pochłoniętego przez koszmary przeszłości i pustkę chłopaka, który woli uciekać przed traumą niż stawiać jej czoła. Lewis Pullman potrafi doskonale uchwycić każdą z tych osobowości. Niezależnie od tego, czy jest nieśmiały i stara się trzymać z dala, czy też ogarnięty pragnieniem władzy – Pullman zmienia Boba w pięknie wszechstronną postać, z którą sympatyzujemy, o którą się troszczymy i której kibicujemy, niezależnie od tego, w jakim jest stanie. Bob w duecie z Yeleną to bijące serce tego filmu i absolutny rdzeń całej emocjonalnej narracji prowadzonej przez Schreiera. Bez tak mocnych występów tej dwójki Thunderbolts* zapewne popadłoby w przeciętność.
Cóż Wam mogę więcej powiedzieć. To Marvel, za którym tęskniłem. Marvel, którego potrzebowałem. Ale przede wszystkim – to po prostu i najzwyczajniej w świecie cholernie dobry film.