Od jakiegoś czasu za każdym razem gdy siadam w kinie w oczekiwaniu na kolejny odcinek serialu pt. Kinowe Uniwersum Marvela, choć z reguły jako fanboy jestem nastawiony optymistycznie, gdzieś podświadomie odczuwam pewne obawy. Przecież w końcu kiedyś ta formuła musi się wyczerpać, musi się znudzić. Oczywiście, do tej pory większość z filmów które zaserwowało nam Marvel Studio do spółki z Disneyem trzymała dość dobry, a niektóre nawet bardzo dobry poziom. Trzeba jednak pamiętać, że obok tak wyróżniających się produkcji jak „Strażnicy galaktyki” czy „Wojna bohaterów”, powstawały takie buble jak „Czas Ultrona”, wizualnie dopieszczony ale scenariuszowo nużący „Doctor Strange” lub zapewne przez większość z Was już dawno zapomniane dwa ostatnie filmy o „Thorze”. Zawsze przed seansem nurtuje mnie więc pytanie – na którą grupę trafię tym razem?
Natomiast przed Thor: Ragnarok nic takiego nie miało miejsca. Przed Thor: Ragnarok absolutnie niczego się nie obawiałem. Czemu? Bo cudowny zwiastun, bo zapowiadająca coś całkowicie bezkompromisowego i w pełni autorskiego promocja filmu, bo Led Zeppelin i „Immigrant Song” w tle… Ponieważ wiedziałem, że jeśli za kamerą stoi ktoś taki jak Taika Waititi z masą swoich zwariowanych pomysłów, to po prostu musi być zajebiście. I wiecie co? Nie myliłem się…
Ze swoim klimatem i estetyką nowego Thora trudno inaczej nazwać jak mokrym snem fana „Flasha Gordona”. Nie da się ukryć – i nie próbuje tego robić sam reżyser – iż ta szczególnie popularna w latach 70. i 80. serialowa space opera. będąca niegdyś źródłem natchnienia dla samego Georga Lucasa, stanowiła również dość istotną inspirację dla Taiki Waititiego. Jest do bólu ejtisowo, kolorowo, schizofrenicznie i przyjemnie kiczowato. Są kosmiczne pościgi w akompaniamencie sztucznych ogni, Jeff Golblum jest Jeffem Goldblumem jak nigdy przedtem, a projekty scenografii w Asgardzie i w szczególności na Saakarze w którym rozgrywa się lwia część akcji, są kwintesencją tego o czym mówiłem odnosząc się do stylistyki Flasha Gordona. Co więcej, nowozelandzkiemu reżyserowi udało się też w pewien sposób przenieś na ekran namiastkę zwariowanych niczym jazda po LSD wizji Jacka Kirby’ego (autor i rysownik komiksów).
Reżyser sprawnie buduje odpowiednie tempo akcji, przeskakuje między lokacjami i równocześnie rozgrywającymi się wątkami. O wiele umiejętniej niż jego poprzednicy zarysowuje relację na linii Thor – Loki i obdarowuje nas najlepszą jak dotąd wersją Hulka. Oglądając film trudno również nie odnieść wrażenia, że tak jak dla Nas wizyta w kinie i seans Thora był znakomitą rozrywką, tak dla aktorów, reżysera i reszty ekipy był nią na planie filmowym. Widać, że Waititi dał swoim aktorom więcej swobody. Dużo gagów i żartów ma charakter improwizowany, humor jest mniej wymuszony a bardziej trafiony i dialogi sprawiają wrażenie o wiele bardziej naturalnych.
Bardzo dobrze spisują się też nowo wprowadzone postacie, przy czym nie mam tu na myśli tylko Jeffa Goldbluma jako Grandmastera. Przez większą cześć filmu bardzo dobrze ogląda się Tesse Thomson w roli Walkiri i jest tak dopóty, do póki gdzieś po drodze w stronę ostatniego aktu aktorka nagle nie gaśnie, żeby zniknąć już całkiem na samym końcu. Fajne występy zaliczają również Karl Urban w roli dającego się lubić skurczybyka Skurge’a i sam reżyser Taika Waititi wcielający się w flegmatycznego comic reliefa Korga.
Nieco zarzutów miałbym w stronę Cate Blanchett, która momentami balansuje na granicy autoparodii. Nie jest to jednak najgorszy antagonista w historii MCU. Choć ten kto oglądał chociaż kilka filmów Marvela wie, że to stwierdzenie bynajmniej powodów do wielkiej dumy aktorce nie przynosi. Nie podobało mi się również nico pobieżne potraktowanie jej postaci. Nie wiemy tak naprawdę za wiele o jej przeszłości, o jej skomplikowanej relacji z Odynem i tego jak do cholery do tej pory udawało mu się ją powstrzymywać.
Przez sporą dawkę humoru niektóre sceny – szczególnie te na samym początku rozgrywające się na Ziemi i te mające miejsce w finale – które powinny być dramatyczne, nie oddziałują na Nas tak jak powinny. Reżyser nie daje nam za dużo czasu na przetrawienie, pogodzenie się z pewnymi wydarzeniami, a zamiast tego zabiera nas w oczojebną i schizofreniczną przejażdżkę w której tle pogrywa Led Zeppelin i elektryczna muzyka Marka Mothersbaugha. Nie oceniajcie mnie źle, bo w sumie to nie mam nic przeciwko temu. Jednak były takie momenty w filmie, których kontekst i wpływ na innych bohaterów powinny być lepiej zarysowane niż były. No i było zdecydowanie za mało Jeffa Goldbluma.
Sukcesy takich filmów jak Thor: Ragnarok i „Strażnicy Galaktyki” są dla stajni Marvela jasnym sygnałem, w jakim kierunku powinni podążać przy obsadzie stołków reżyserskich do następnych filmów. Mający własne autorskie spojrzenie Taika Waititi i bracia Russo nie tylko dali Kinowemu Uniersum Marvela sporo świeżości, żeby nie powiedzieć – nowego życia. Ich filmy wyniosły superbohaterskie kino na nowy poziom, autorski poziom. Mam nadzieje, że od dziś będzie on wyznacznikiem tego jak należy robić tego typu kino. Bo kto wie jak znakomicie mógłby wyglądać taki „Ant-Man” gdyby tylko studio nie zwolniło mającego właśnie własną autorską wizję Edgara Wrighta. No i wiem że się powtarzam, ale mam nadzieję, że w następnym filmie będzie więcej Jeffa Goldbluma…