Wraz z premierą serialu o… „I’am immortal Iron Fist„, poznaliśmy już całą czwórkę bohaterów marvelowych produkcji od Netflixa. Przyszedł więc czas na dawno obiecaną epicką kulminację w postaci The Defenders. Podobnie jak w przypadku „Avengers”, zamysł serialu był prosty jak konstrukcja cepa – mamy grupę ciekawych superbohaterów… i Iron Fista, którzy po swoich solowych produkcjach ku uciesze oraz ogólnemu podnieceniu widzów, w końcu łączą siły i ramię w ramię stają przeciwko wspólnemu wrogowi. Ich wroga w zasadzie też już znaliśmy, bo jest nim tajemnicza organizacja „The Hand”, z którą nie raz, nie dwa na pieńku miał sam „Diabeł z Hell’s Kitchen”. Śmiało więc można powiedzieć, że wszystkie najważniejsze składniki serialu znaliśmy. Pozostało tylko jedno pytanie – Czy z tych czterech jajek wyjdzie dobry omlet?
Akcja The Defenders rozpoczyna się niedługo po wydarzeniach z I sezonu „Iron Fista„. Matt Murdock schował do szafy strój Daredevila i spełnia się zawodowo oraz moralnie jako wzięty prawnik. Danny Rand i Colleen z podkulonymi ogonami wrócili po nieudanym poszukiwaniu sprawcy dramatycznych wydarzeń z ostatnich scen serialu o „Żelaznej pięści”. Luke Cage wychodzi z więzienia i po raz kolejny stara się ratować Harlem. A Jessica Jones? Cóż, jak to Jessica Jones – chodzi po barach, pije whisky i żyje zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami filozofii „mamtowdupizmu”. Na horyzoncie pojawia się jednak tajemnicza organizacja zwana „Ręką”, która z pomocą rzekomo zmarłej przyjaciółki Daredevila (ci którzy oglądali wiedzą o kogo chodzi), chce doprowadzić do upadku całego Nowego Yorku. Trzeba więc zewrzeć szyki, bo i rywal arcytrudny, i stawka niezwykle wysoka. Tylko że nie…
Ci którzy spodziewali się, że po czterech (a w zasadzie pięciu licząc II sezony „Daredevila”) solowych produkcjach od Netflixa w The Defenders z akcją ruszymy od początku z kopyta i bez zbędnych formalności, mylili się. Pierwsze 3-4 odcinki ogląda się bowiem jak 4 różne seriale upchane w jeden. Każdy z bohaterów dostaje tu swoją określoną ilość czasu, tak aby niezaznajomieni z nimi widzowie zdążyli ich poznać oraz żeby odpowiednio poprowadzić ich po sznurku do momentu w którym cała czwórka ma się w końcu spotkać. I wiecie co? Dziwnie to zabrzmi, ale paradoksalnie właśnie te 4 odcinki oglądało mi się najlepiej.
Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Powiedziałem że cała czwórka bohaterów spotkała się dopiero po 4 odcinkach, nie oznacza to jednak, że w między czasie ich drogi w ogóle się nie przecinały. W ciągu tych kilku pierwszych epizodów Luke Cage zdążył dostać w twarz od Danny’ego Randa, a Jessica Jones pobawiła się w podchody z Mattem Murdock’iem. Co to oznacza? Otóż pierwsze interakcje, relacje, utarczki słowne i budowanie chemii między postaciami, czyli właśnie to co w produkcjach tego rodzaju jest najważniejsze. To prezentuje się naprawdę ciekawie, bo zarówno Daredevil jak i Jessica Jones nic nie stracili na swojej charyzmie, Luke dalej jest tym nieugiętym moralnie spoko ziomkiem z Harlemu którym był, a Iron Fist choć dalej jest irytujący z tą swoją mistyczną gadką i kompletnie debilnymi zachowaniami, sporo zyskuje w towarzystwie wcześniej wymienionej trójki.
Na jakości zyskały również sceny walki. Na szczęście bardziej podobne do tych z serialu o Diable z Hell’s Kitchen, niż z nieszczęsnego Iron Fista. Są lepiej zmontowane, mają lepszą choreografię i dużo efektywniej wykorzystują ciasne przestrzenie w których się rozgrywają (widać to już w zasadzie po pierwszych scenach pierwszego odcinka).
Kompletną porażką jest natomiast niewykorzystanie potencjału „The Hand”. „Ręka” kreowana na potężną, rozsianą i mającą swoje wpływy na całym świecie organizację, okazała się kompletnym niewypałem. Coś jak wielka bomba ze stosu dynamitu, z której po wypaleniu całego lontu zamiast wielkiego wybuchu wydobywa się odgłos trąbki i wyskakuje flaga z napisem „BAZINGA!”. Ani ich rzekoma potęga, ani będąca wielkim rozczarowaniem i banałem motywacja, ba, nawet stojąca na jej czele Sigourney Weaver, nie sprawia ani przez chwile, że autentycznie boimy się o życie czy zdrowie bohaterów. Gdzie leży wina? Słaby scenariusz, kiepskie dialogi, praktycznie zerowa ekspozycja… wybierzcie sami.
Ostatecznie The Defenders zostanie zapamiętane przez widzów raczej jako spore rozczarowanie, aniżeli serial na który warto było czekać i który te oczekiwania spełnił. Owszem, to wciąż półka wyżej od „Iron Fista”, chociaż przyznajcie, że już samo porównywanie tych dwóch seriali, pokazuje poziom z jakim mamy do czynienia. Jeśli chodzi o mnie, to szczerze mówiąc nie jestem tym serialem jakoś wybitnie zawiedziony. Nie był to źle spędzony czas, a do póki do akcji na dobre nie wkroczyła „Ręka” (wiem, dziwnie to brzmi), Defendersi, a w szczególności duet Cage-Fist i ich dialogi, dostarczali mi sporo frajdy. Poza tym i tak nie spodziewałem się wiele. Całą swoją nadzieje pokładam w produkcji o innym bohaterze i wierzę, że co jak co, ale jesienne spotkanie z Frankiem Castle mnie nie rozczaruje…
Kraj: USA