Słoneczne lato 1983. Północne Włochy, gdzieś w okolicach Bergamo. Wokół XVII-wiecznej willi rosną sady moreli, brzoskwiń i cytrusów. Na tarasie stoi czekający na śniadaniową porę duży drewniany stół, uginający się pod ciężarem owoców, świeżego pieczywa, sera, gotowanych jajek, pachnącej kawy i orzeźwiającego soku. Jedyna droga do miasta prowadzi przez ugniecioną drogę biegnącą wzdłuż uroczych letnich dworków, pokolorowanych przez polne kwiaty dzikich pól i schowanych za drzewami przyjemnie zimnych, krystalicznie czystych stawów. Miasteczko jest małe, czyste i jasne. Wąskie uliczki ze starej kostki brukowej plączą się jak wąskie nitki między niskimi starymi kamieniczkami, restauracjami i małymi sklepikami. Dni są długie i słoneczne, a wieczory krótkie i ciepłe. Do końca wakacji zostało sześć tygodni. Sześć tygodni, w ramach których Luca Guadagnino opowie nam o pewnej romantycznej relacji i zabierze nas w jedną z najbardziej zmysłowych filmowych podróży tego roku.
Pewny siebie, zawsze z idealnie potarganymi włosami, nastoletni muzyk Elio, spędza wakacje z rodzicami w ich wspaniałej, malowniczo położonej posiadłości. Ojciec Elio, pan Perlman, jest profesorem, który każdego lata wynajmuje pokój dla gościa z którym będzie mógł rozprawiać o starożytnych rzeźbach, antropologii języka i romańsko-greckiej kulturze. Tym razem trafia na Olivera – przystojnego studenta ze Stanów Zjednoczonych, który podczas wakacji ma nadzieję na ukończenie swojego doktoratu. Inteligencka, wielonarodowa rodzina z otwartością przyjmuje gościa, poza Elio. Chłopakowi przeszkadza arogancki styl bycia Amerykanina, jego pewność siebie i luz. Tak samo jak my, szybko jednak odkrywa, że jest to tylko reakcja obronna na dziwne napięcie i przyciąganie, które rodzi się między szczupłym, czarnowłosym chłopakiem i o siedem lat starszym mężczyzną o aparycji greckiego boga z szortami i rozpiętą koszulą.
Choć obaj panowie nie narzekają na brak zainteresowania ze strony kobiet, zdecydowanie wolą spędzać czas ze sobą. Rodząca się przyjaźń budowana na inteligencji i wrażliwości na sztukę powoli przeradza się w coś więcej. Każdy z bohaterów prowadzi swoją emocjonalną grę, próbuje przejąć kontrole w tej relacji, czy to tak jak dojrzalszy i bardziej doświadczony Oliver – stawiając granicę, czy jak wciąż walczący sam ze sobą, odkrywający siebie na nowo Elio – próbując postawić kolejny krok. Ostatecznie wzdychające do obu bohaterów przedstawicieli płci pięknej zostaną brutalnie odtrącone, a między nastolatkiem i amerykańskim studentem rodzi się pełne namiętności i romantyczne uczucie. Uczucie, w którym płeć nie ma absolutnie żadnego znaczenia. W które po prostu wierzymy, bo jest szczere, sympatyczne i – bez względu na orientacje – dziwnie znajome każdemu kto choć raz przeżył swoją wakacyjną miłość.
Film Luci Guadagnino odbiera się każdym zmysłem. Dotykiem, smakiem, zapachem, który przysiągłbym, że przeniknął na chwile z ekranu do kinowej sali… Krajobraz słonecznych Włoch sprawia, że choć na chwile możemy wyrwać się z codziennego, malowanego w szarych barwach krajobrazu i poczuć wakacje nieco wcześniej.
Relacja Elio i Oliviera intryguje i wciąga od samego początku. Tamte dni, tamte noce nie są i nie próbują być manifestem społecznym. To pełna naturalności historia o miłości, po prostu. O miłości, która rozpala się wielkim płomieniem, ale niestety – jak każdy wakacyjny romans – musi mieć swój koniec. Tak samo jak bohaterowie, tak i my wewnątrz czujemy, że są oni sobie pisani, że to może być ta „jedna jedyna” pierwsza miłość zdarzająca się raz w życiu, która jednocześnie tak samo jak wiele innych brutalnie zagaśnie wraz z ostatnim dniem wakacji. Bo takie jest życie.
Film z pewnością nie zadziałałby tak dobrze, gdyby nie znakomita chemia, jaka panuje między bezczelnie znakomitym w tym filmie Timothée Chalamet’em a Armie Hammer’em. Pierwszy jest dla mnie totalnym odkryciem, który swoją naturalnością i swobodą na ekranie pozwala mi wierzyć, że oglądam przyszłego giganta światowego kina. Ba, być może tegorocznego laureata Oscara, na którego – mimo całego mojego uwielbienia dla Oldmana – zwyczajnie zasłużył. Drugiego z kolei odkryłem na nowo i uważam za małe nieporozumienie, pominięcie Hammera w nominacjach do Nagród Akademii. To samo tyczy się z resztą wcielającego się w ojca Elio, Michaela Stuhlbarg’a, który na ekranie nie pojawia się zbyt często, ale w jednej scenie absolutnie udowadnia, że zasługuje na wszystkie nagrody świata.
Choć oparte na powieści André Acimana Tamte dni, tamte noce przepełnione są znakomitymi dialogami, najbardziej w pamięć zapadł mi monolog, w którym obserwujący relacje syna z Olivierem ojciec Elio mówi mu te chwytające za serce zdanie, stanowiące uniwersalny przekaz niezależnie od orientacji -„To, jak żyjesz, to twoja sprawa, ale pamiętaj, że nasze serca i ciała to jednorazowy podarunek”. Patrzący w ostatniej scenie filmu w buchający od ognia kominek Elio sam się o tym przekonał. Wie, że uczucia które dzielił z Oliverem w pewien sposób będą towarzyszyć mu zawsze, jak niewidzialny pasażer na tylnym siedzeniu. A te gorące od słońca i pachnące brzoskwinią dni i noce, które wspólnie przeżył z nim podczas upojnych wakacji, mimo bólu i poczucia straty, ukształtują go do końca życia.