Po lekko autystycznym Peterze Parkerze w wykonaniu Toby’ego Maguire i po całkiem udanej, ale niestety nie wspartej dobrymi filmami interpretacji postaci przez Andy’ego Garfielda, przyszedł czas na dużo młodszego i – na pierwszy rzut oka – dużo bardziej pasującego do roli Pajęczaka, Toma Hollanda. Na szczęście już w swoim krótkim epizodzie w Wojnie Bohaterów, aktor z miejsca udowodnił, że w rajtuzach Spider-Mana czuje się wyśmienicie, i co najważniejsze, rozumie naturę tej postaci jak nikt przedtem. Wypadało więc tylko czekać na premierę Homecoming i mieć nadzieję, że ten film tylko potwierdzi to, co było już w zasadzie oczywiste – Tom Holland to najlepszy z filmowych Spider-Manów. I owszem, ciężko się z tym nie zgodzić. Nie oznacza to jednak, że film o nim można uznać za idealny…
Na szczęście twórcy Homecoming darowali sobie po raz trzeci wprowadzania nas w genezę i dramatyczną przeszłość postaci i film zaczęli od krótkiego prologu przedstawiającego nam głównego antagonistę, oraz motywacje które będą nim kierować. Na tym wprowadzenie jednak się nie kończy, bo chwilę później przenosimy się do Berlina i wydarzeń z ostatniego Kapitana Ameryki. Tam w formie vlogowej, Peter opowiada nam – swoim widzom, jak bardzo jara się wszystkim co go do tej pory spotkało. Cóż, ciężko się chłopakowi dziwić, tym bardziej, że otrzymał na własność mega wypasiony kostium od samego Tony’ego Starka. Był tylko jeden warunek – nie wychylać się. Palący się do walki i sterowany wciąż młodzieńczymi hormonami 15-letni Peter, miał grzecznie czekać na wiadomość od Starka (lub któregoś z jego podwładnych), a do tej pory być, jak to ładnie Iron Man ujął – Friendly Neighborhood Spider-Man.
Po dwóch miesiącach trzymania się wyznaczonych reguł, na horyzoncie pojawił się jednak nasz główny „złol”, czyli skrzydlaty Vulture. Pech chciał również, że przez zwyczajną nieuwagę, nastoletni Parker ujawnił swoją podwójną tożsamość przed najlepszym przyjacielem z liceum. Przed młodym herosem stanęły więc ciężkie wyzwania, a przecież trzeba pamiętać, że był dopiero licealistom, który jak wielu z jego rówieśników, miał jeszcze inne problemy. Jak zagadać do najładniejszej dziewczyny w szkole, jak poradzić sobie z zaczepkami szkolnego urwisa Flasha Gordona, no i jak połączyć życie superbohatera, ze zbliżającą się dużymi krokami olimpiadą naukową…
To co przy oglądaniu nowego Spider-Mana od razu rzuca się w oczy, to lekkość i świetnie oddany duch komiksów, który był raz większym, raz mniejszym, ale zawsze rzucającym się w oczy problemem wśród poprzednich adaptacji. Z pewnością pomaga w tym wiek aktora wcielającego się w Spideya i sposób w jaki on sam podchodzi do swoich mocy. Jak każdy nastolatek, jest oględnie mówiąc mega podjarany tym co umie i tym jak może to wykorzystać. Ważne w samym budowaniu postaci, było też przedstawienie tej drugiej strony życia Petera. Scenarzyści w Homecoming bardzo dużo czasu poświęcili więc pokazaniu sympatycznego Pajęczaka w jego szkolnym środowisku, skupieniu się na jego codziennych perypetiach, relacjach z rówieśnikami, ciocią May i tym jak musi łączyć burzliwe życie licealisty, z byciem superbohaterem.
Bardzo dużo filmowi daje też w końcu dobrze zagrany antagonista. Jego motywacje nie są większe niż życie, ale tak samo jak problemy bohatera, mają bardziej ludzką, zrozumiałą naturę. Pewna doza zrozumienia w stosunku do granego przez znakomitego w tej roli Michaela Keatona, Volture, sprawiła, że nie tyle chcemy mu kibicować, ale potrafimy postawić się na jego miejscu, a nawet poddać wątpliwość czy i My wtedy nie postąpilibyśmy podobnie.
Ważne z punktu widzenia niektórych widzów, jest też umiejscowienie filmu względem reszty Kinowego Uniwersum Marvela. Tych z Was którzy nie są fanami i produkcje z MCU oglądają wybiórczo, mogę jednak uspokoić. Znajomość wszystkich poprzednich filmów nie jest niezbędna. Mimo sporej ilości nawiązań, która jak zawsze w filmach Marvela jest mrugnięciem oka w stronę fanów, ostatecznie Homecoming da się oglądać i można spokojnie zrozumieć jako samodzielny twór. Iron Mana wcale nie jest tak dużo, a większość smaczków z innych filmów ma raczej charakter easter eggów, aniżeli budujących kolejne powiązania i wątki fabularne elementów Uniwersum.
W zasadzie ciężko się do czegokolwiek w Homecoming przyczepić, bo jest to film po prostu lekki, łatwy i przyjemny. Tytułowy bohater jest cool i młodszemu widzowi – do którego głównie skierowany jest ten film – pewnie łatwo się z nim utożsamić. Dodatkowo sam scenariusz do najgorszych też nie należy. Wrażenie robi obsada z Hollandem, Keatonem i do bólu hipsterską Zendayą na czele (uwielbiam jej postać). Wrażenie robią również przyjemne dla oka efekty specjalne i uniwersalność filmu.
Oprócz tego nowy Spider-Men niestety niczym się nie wyróżnia i będąc produktem do bólu poprawnym, wpada w pewną nijakość, a wręcz po jakimś czasie – obojętność ze strony widza. Mimo to z seansu trudno nie wyjść zadowolonym, bo tak samo jak większość filmów Marvela, Homecoming sprawia wrażenie produktu bezpiecznego i wyliczonego na sukces, tak dokładnie w ten sam sposób dalej zapewnia radochę, banana na twarzy oraz chęć sięgnięcia po kolejny nadchodzący tytuł. Na ten ze Spider-Manem, ja na pewno będę czekał z niecierpliwością…