Jeśli jesteś młodym polskim twórcą, jeszcze studentem, a na dodatek bierzesz się za kino autorskie, wybierasz naprawdę wyboistą i trudną do przebycia drogę. Nierzadko to co młodzi i ambitni reżyserzy chcą powiedzieć, to co chcą widowni przekazać, nie przebija się przez popkulturowy szum i dla odbiorcy jest ledwo, albo w ogóle nie słyszalne. Śledztwo Eny Kielskiej to jeden z takich przykładów. Nagradzany za granicą, doceniany na festiwalach, a w Polsce wciąż czekający na swoją premierę. Ta na szczęście już niedługo. Krótkometrażowy film będący pracą dyplomową absolwentki WST w Zabrzu, jest doskonałą próbką tego, co może powstać dzięki niczym nie skrępowanej kreatywności i pomysłowości młodej reżyserki. Co więcej, kiedy inspiracją dla autorki jest jedna z książek Stanisława Lema, to możecie być absolutnie pewni – czegoś takiego jeszcze nie widzieliście.
Prywatny Detektyw (Bogdan Ciochoń) ubrany w klasyczny prochowiec i charakterystyczny kapelusz przyjeżdża do Miasta. Już na pierwszy rzut oka widać, że nie jest to zwyczajne miejsce i choć z pozoru wydaje się normalne, to jest w nim coś niezwykle niepokojącego. Mężczyzna przybył do Miasta, żeby ratować rodzinę, jednak po rozmowie z burmistrzem (Tomasz Kostro) dowiaduje się, że doszło do serii tajemniczych zaginięć i tylko on może odkryć kto lub co się za nimi kryje. Sprawa jest wielkiej wagi, bo jedną z zaginionych jest córka zleceniodawcy.
Inspirowana powieścią kryminalną Stanisława Lema pt. „Śledztwo” oraz takimi filmami jak; „Gabinet Doktora Caligari” czy „Sin City” reżyserka, od początku wprowadza widza w klimat kina noir. Czarno białe kadry, charakterystyczna muzyka i sam główny bohater, są ukłonem w stronę klasycznych obrazów ubiegłego wieku. Śledztwo nakręcono w animacji podklatowej, co również sprawia, że wygląda jakby pamiętało czasy gdy kinematografia była jeszcze w powijakach, czasy gdy nakręcenie kilku scen zajmowało nieporównywalnie więcej czasu niż teraz. Wysiłek reżyserki i operatorki Anny66 Andrzejewskiej przynosi jednak zamierzone skutki, sprawnie podsycając wywołany już niepokój i zgrabnie łącząc z pożądanym efektem groteski. Postacie poruszają się jak Charlie Chaplin w swoich filmach, a całość dialogów jest zdubbingowana, nieco nad ekspresyjna, ale skutecznie wzmacniająca komizm sytuacyjny zawarty w filmie.
Gdy główny bohater w jednej ze scen udaje się do miejscowego baru, reżyserka wprowadza widza w prawdziwy festiwal dziwności, której nie powstydziłby się nawet wymieniony już Lynch czy David Cronenberg. Ena Kielska z wyjątkową łatwością potrafi przeskakiwać między absurdalnym humorem, dziwactwem, a elementami thrillera albo nawet horroru. Większość elementów scenografii uparcie sugeruje widzowi lata 50. i 60. tylko po to, żeby za chwile główny bohater wyciągnął telefon komórkowy i zaciągnął się elektrycznym papierosem, tym samym wywołując u nas niekontrolowany uśmiech na twarzy.
Nie ma wątpliwości, że warto dawać młodym twórcą szansę. Niech Śledztwo Eny Kielskiej stanie się świadectwem tego, że gdy pozwoli się reżyserom popuścić trochę wodze fantazji, pobawić się konwencją, formą, gatunkiem, to nie tylko wygrają parę festiwali i nagród, ale i w niekonwencjonalny, nieszablonowy sposób, przemycą w nasze głowy coś ważnego, pozostawiając widza z morałem obok którego – tak samo jak zresztą filmu – zwyczajnie nie da się przejść obojętnie.