Pierwsza cześć Johna Wicka dość niespodziewanie zdobyła uznanie w oczach spragnionej niezobowiązującej rozrywki widowni i zainkasowała przy całkiem niezły wynik finansowy. Oczywistą oczywistością stał się więc planowany sequel. Jedyne wątpliwości budziło tylko pytanie, czy uda się utrzymać poziom i czy urastający dziś do miana kultowego film Chada Stahelskiego, nie jest tylko jednorazowym strzałem. Na szczęście nic z tych rzeczy. John Wick 2 to jeszcze więc akcji, jeszcze więcej trupów i jeszcze więcej wszystkiego…
W poprzedniej części legendarny płatny zabójca, John Wick, w zemście za zabicie psa i kradzież samochodu, postanowił samodzielnie wybić niemal cała rosyjską mafie Nowego Yorku. Tak, to zdecydowanie ten typ człowieka z którym lepiej nie zadzierać. Teraz tytułowego bohatera spotykamy w trakcie domykania ostatnich spraw z poprzedniej części.
Owszem, Wick ostatecznie pomścił śmierć psa, ale ukochanego samochodu wciąż jeszcze nie odzyskał. Gdy jego Ford Mustang powróci w końcu do garażu, a przywłaszczający go sobie bandyci na własnej skórze przekonają się czym jest masowa eksterminacja, zmęczony dotychczasowym stylem życia bohater, znów ściągnie kuloodporny garnitur, a broń z powrotem zabetonuje w schowku ukrytym w podłodze. Szybko okaże się jednak, że nic z tego. Jak na złość przeszłość znów daje o sobie znać i Wick zobowiązany do spłaty długu krwi sprzed lat, przypadkowo wplątuje się w międzynarodową aferę po której ścigać go będzie niemal cała społeczność płatnych zabójców. Cóż więc zrobi nasz bohater? To co wychodzi mu najlepiej. Zemści się i zabije wszystkich którzy staną mu na drodze…
John Wick 2 jest idealnym dowodem na to, że gdy nie silimy się na pretensjonalność i robimy kino z miłością i pasją do gatunku, możliwe jest stworzenie kontynuacji lepszej niż pierwowzór. Druga cześć akcyjniaka z Keanu Reevesem to rozrywka w najczystszej postaci, która gdy tylko nie będzie traktowana zbyt poważanie, jest gwarantem świetnej zabawy i porządnej dawki adrenaliny.
Umiejętne, szalenie intrygujące rozszerzenie uniwersum Johna Wicka, w którym dowiadujemy się dużo więcej o prawach rządzących podziemnym światem płatnych zabójców, doprowadziło twórców do momentu w którym z jednej strony świat przedstawiony wydaje się kompletnie absurdalny, a z drugiej, przyjemnie odświeżający i proszący się aż o rozwinięcie w następnych częściach.
Równie mnóstwo co absurdu, jest w Johnie Wicku dystansu, ironicznego humoru i mrugnięć oka w stronę widza. Cały film w swojej konstrukcji przypomina nawet grę komputerową w której wykreowany świat jest tylko tłem i pretekstem do efektownych i krwawych poczynań głównego bohatera.
Podobnie jak w „jedynce” fabuła filmu… jest. Tak, w zasadzie tyle można o niej powiedzieć. Jest, ma tam jakiś mniejszy lub większy sens i należy raczej do tych prostszych i mało ambitnych. Jednak nie o fabułę przecież tu chodzi. Ta jest tylko pretekstem, czymś koniecznym lecz nie najważniejszym. To co najważniejsze i stanowiące serce całej produkcji, to efektowne sceny walki, charyzmatyczny główny bohater i świetna zabawa. Owszem, może i trochę prymitywna, ale za to jak potrzebna i oczyszczająca przy bombardujących widza nadętych i napuszonych produkcjach o wszystkim i o niczym.
Siłą filmu Chada Stahelskiego – co paradoksalne przy tego typu produkcjach – jest szacunek z jakim traktuje swojego widza. Twórcy nie silą się na pretensjonalność, nie próbują udowodnić że ich film jest czymś więcej niż w istocie. Innymi słowy – nie obrażają naszej inteligencji. Okazji ku temu jest sporo, ale dzięki sprawnym posługiwaniu się pastiszem i ironią, widz od początku wie, że stratą czasu jest szukanie w filmie większego sensu, znajdowanie nielogiczności i wyłapywanie dziur w scenariuszu. Po co? Wszystko co musimy zrobić, to rozsiąść się wygodnie w fotelu i cieszyć oczy spektaklem efektownych strzelanin, walk, dźwiękiem łamanych kości, świszczących naboi, a i czasem zanurzających się w czaszkach… ołówków, bo nawet te John Wick potrafi wykorzystać jak śmiercionośną broń. Co najważniejsze – każdy z tych elementów zrealizowany jest na najwyższym poziomie.
Wspomniałem już że John Wick przypomina grę komputerową? Mamy tu w końcu hotel Continental, czyli coś na kształt neutralnego miejsca w którym nasz bohater może uzupełnić zapasy i odnowić życie. Mamy bossów z którymi Wick walczy i mamy tak zwane mięso armatnie w postaci rozwalanych na pęczki przypadkowych botów (dobra wiem, trochę za dużo tej nerdowskiej terminologii) które musi wcześniej pokonać. No i w końcu jest też całe tło, otoczenie bohaterów, osoby postronne które są biernymi obserwatorami absurdalnych poczynań bohaterów i które podobnie jak choćby w grach z serii GTA, różnie i czasem kompletnie irracjonalnie reagują na to co się dookoła nich dzieje. Przykładów ukazujących to podobieństwo jest więcej, jak choćby efektowna i zabawna jednocześnie sekwencja scen, w czasie których John Wick udaje się do krawca i zbrojowni przygotowując się do kolejnej misji. Palce lizać, choćby dla tej sceny warto pójść do kina.
W zasadzie jedyna rzecz której można się przyczepić w nowym Johnie Wicku, to niewykorzystany potencjał aktorski i bardzo słaby główny antagonista. Legendarny Morfeusz z „Matriksa” okazuje się bowiem tylko zabiegiem marketingowym mającym przyciągnąć łaknących nostalgicznych wspominek fanów trylogii Wachowskich, a wcielający się w głównego rywala Johna, Riccardo Scamarcio, wypada kompletnie nieprzekonywająco w swojej roli i trudno nawet przez chwile wierzyć, że jego osoba stanowi dla Wicka jakąkolwiek przeszkodę czy wyzwanie.
Film reżyserowany przez Chada Stahelskiego, to przede wszystkim świadome swoich ułomności kino, które nie próbuje poruszać się po obszarach, w których mogłoby ponieść sromotną porażkę. Bo i po co skoro to co już jest, zdaje egzamin w 100%. Jeśli taki poziom intensywności akcji i niezobowiązującej rozrywki ma być utrzymany w kolejnych odsłonach nowej filmowej franczyzy, to ja poproszę o więcej. Od dziś chyba każdy fan kina akcji będzie chciał więcej Johna Wicka, czyli najlepszej adaptacji nieistniejącej gry jaką widziałem…