Jak długi czas dla popkultury stanowią cztery lata dzielące premierę „Legionu samobójców„, w którego szeregach debiutowała postać Harley Quinn, a trafiające właśnie do kin Ptaki nocy, stanowiące pewnego rodzaju soft reboot dla postaci wcześniej traktowanej bardziej jako obiekt seksualny, mokry sen nastolatków (i pewnie nie tylko) niż złożoną postać. Choć wtedy wydawało się to nieprawdopodobne, albo co najmniej wątpliwe, teraz nikt nie uzna filmu z superbohaterkami jako pewnej klapy finansowej. Przeczy temu sukces „Wonder Woman„, „Kapitan Marvel” i sam fakt powstania Ptaków nocy skupiających się nie tylko na jednej, a grupie kobiecych bohaterek. Idąc dalej tym tropem – nikt nie po fatalnym przyjęciu filmu Davida Ayera, ani tym bardziej po finansowej wtopie jaką zaliczyła „Liga Sprawiedliwości” nie mógł przypuszczać, że „Aquamen” zarobi ponad miliard, „Shazam!” zostanie na tyle ciepło przyjęty, że doczeka się sequela, a tworzony na boku DCU „Joker” stanie się popkulturowym fenomenem, najlepiej zarabiającym filmem z kategorią R w historii i zgarnie najwięcej (11) nominacji do Oscara w 2020. Tak więc sami widzicie – 4 lata to szmat czasu. Ale czy wystarczająco dużo aby Harely Quinn uwolniła się spod wpływu poprzedniego filmu, ale i nijakiego Mr J.?
Dobrą wiadomością na początek jest to, że Ptaki nocy nie koniecznie wymagają od widza znajomości swojego poprzednika. Wszystko co musisz wiedzieć o postaci Harley Quinn jest wyjaśnione w zgrabnej komiksowej animacji. To z niej dowiadujemy się, że Harley i Pączuś (czyli inaczej Joker w wersji Jareda Leto) rozstali się, a bohaterka ma problemy z poradzeniem sobie z nową, nieuzależnioną od kaprysów i nie dyktowaną przez zielonowłosego mafioza codziennością. Bohaterka próbuje sobie poradzić z rozstaniem jak tylko może – adoptuje hienę i nazywa ją Bruce, zapisuje się na zawody Roller Derby gdzie w względnie zdrowy sposób uwalnia agresje pomykając na rolkach i rozkwaszając kilka nosów, chodzi na imprezy i codziennie zaczepia nowych ludzi, skupia się na drobnych przyjemnościach jak kanapka z jajkiem i bekonem, no i standardowo je dużo lodów, sera w tubce i ogląda seriale. Jednak do prawdziwego zaktualizowania statusu związku dochodzi gdy Harely Quinn wjeżdża ciężarówką w budynek Ace Chemicals, czyli w miejscu w którym skończyła swoje poprzednie życie a zaczęła nowe, u boku samego Księcia Zbrodni. Choć dla niej czyn miał wymiar bardziej symboliczny, dla jej wrogów (których jak się okazało miała mnóstwo) był również sygnałem, iż parasol chroniący jej głowę już nie istnieje. Nie da się ukryć, zrodziło to w jej życiu pewne komplikacje. Ale nawet one nie mogły jej sprawić tyle problemów, co odpowiedzenie sobie na jedno zajebiście ważne pytanie – Kim jest Harley bez swojego Pączusia?
Ciężko nie odnieść wrażenia, że Margot Robbie, reżyserka Cathy Yen i scenarzystka Christina Hodson chciałby z Harley Quinn zrobić skrzyżowanie komiksowości i szaleństwa Deadpoola z łamiącą nogi i rozgniatającą twarze w imię kobiecej emancypacji Umą Thruman z Kill Billa. Raz wychodzi to lepiej, raz gorzej, ale głównie dzięki charyzmie i zawadiackiemu urokowi, który Robbie zaszczepia w swoją postać, przez większą część filmu nie czuć zmęczenia. Nawet gdy kiepskie dialogi i słaby scenariusz wcale nie pomagają. Nie da się jednak ukryć, że sporo narracyjnych elementów wygląda w Ptakach nocy bardzo 'na siłę’, a to już męczy. Narracje fabuły co rusz przerywają teledyskowe przedstawienia wizerunków pozostałych bohaterek, co prawda zgrabnie wplecionych w intrygę, ale i tak mimo tego historia wydaje się mocno niespójna, mało angażująca.
Może działało by to lepiej, gdyby ktokolwiek poza Harley byłby nas w stanie w tym filmie zainteresować. Dinah Lance alias Black Canary ładnie śpiewa, nieźle kopie z półobrotu i ma fajną fryzurę, ale poza tym to bohaterka bez krzty charakteru. Renee Montoya jako policjantka służy bardziej do podśmiewania się z kliszy policyjnych proceduralniaków albo filmów w stylu „Zabójczej broni”, a Cassandra Cain poza tym, że kradnie i zjada pewien diament, po czym staje się chodzącym MacGuffinem całego filmu, nie wnosi absolutnie nic innego, żadnego ciekawego wątku. W zasadzie jedyną bohaterką, która w jakikolwiek sposób wzbudziła moje zainteresowanie, jest Huntress, ale to zapewne głównie przez wzgląd na grającą ją Mary Elizabeth Winstead i pewien rodzaj tajemniczości, wewnętrznego bólu, które otaczają jej postać. Poza tym cała paczka bohaterek równie dobrze mogłaby występować w serialach CW, a i tam pewnie dostałby one ciut więcej charakteru niż tutaj.
Słabo wypada nawet Ewan McGregor jako Czarna Maska, który – owszem – jest uroczo kreskówkowy, ale poza kilkoma zabawnymi momentami ani przez chwilę nie sprawia wrażenia kogoś, kto mógłby stanowić jakiekolwiek zagrożenie dla naszych bohaterek. Idiotyczna wydaje się również geneza samego pseudonimu jego bohatera, bo czarną maskę może i zakłada, może i wygląda w niej groźnie, ale robi to na jakieś 10 minut przed końcem filmu. Kompletnie nudny i bezpłciowy jest również jego pomagier od brudnej roboty i koneser skórowania ludzkich twarzy – Victor Zsasz. Co oceniam na plus, to fakt iż między oboma panami jest sporo, nieznajdującego ujścia, homoerotycznego napięcia, które albo stanowi moją nadinterpretacje, albo jest celowe i tylko wzmacnia mizoginistyczny charakter obu postaci.
Mam wrażenie, że Ptaki nocy wypadłyby dużo lepiej gdyby film (pewnie nosiłby inny tytuł) skupił się tylko na Harley Quinn i jej próbie ułożenia sobie życia na nowo, radzeniu sobie z rozstaniem, uzależnieniem od Mr. J. W ogóle wątek przepracowywania toksycznego związku, wyjścia z cienia partnera, wypadł w filmie bardzo dojrzale, i to nawet w towarzystwie pstrokatych kolorów i pocisków z brokatem. Film fajnie naśmiewa się z przerysowanych maskulinizmów i celowo ośmiesza bądź konstruktywnie krytykuje typowo męskie postawy. Przyjemne dla oka i świetnie nakręcone choreografie walk pomagają w czerpaniu przyjemności z obserwowania jak Harely wraz z pozostałymi bohaterkami niczym Power Rangers kitowcą, kopią tyłki i wybijają zęby nakokszonym typką w maskach.
I takie są właśnie Ptaki nocy – miejscami zabawne, miejscami męczące, subtelnie nawiązujące do ruchu #MeToo, kolorowe, pstrokate, ale zbyt chaotyczne i narracyjnie poszarpane aby zaangażować samą historią na dłuższą metę. To co utrzymuje widza przed ekranem to postać samej Harley, reszta to tylko tło. I niby to samo było widać w zwiastunach, niby człowiek wiedział… a jednak się łudził.
Zdjęcia: Matthew Libatique
CHCESZ WIĘCEJ RECENZJI I CIEKAWYCH ZESTAWIEŃ? POLUB NAS I BĄDŹ NA BIEŻĄCO: